Artykuły

„Beniowski” [Niezwykle erudycyjny znawca...]

Niezwykle erudycyjny znawca Be­niowskiego Stefan Treugutt twier­dzi, że Beniowskiego można ni­cować do woli, byle mądrze i z ro­zeznaniem wartości jego wielu warstw, ponieważ z każdą polemicz­ną, sprzeczną z uporządkowanym stan­dardem wizją historii coś będzie Be­niowski miał wspólnego. A także to, że to historia gwałtownie aktualizowa­na…

A więc Beniowski to poemat kla­sycznego nonkonformizmu, poemat tak­że antynacjonalistyczny, odkłamujący narodowe mity, pełen tez laickich ma­nifestacji i braku czołobitności wobec Rzymu i katolickiego Boga, który z mściwego Jehowy przemienia się w panteistyczną siłę codziennego, ludzkie­go krajobrazu. A człowiek jest w tym krajobrazie też względną, lecz jakże intensywną, i skończenie dramatyczną wartością, jak samo życie, bujne, wielorakie i ascetyczne, w zależności jak je się przeżywa, jaką siłę psychiczną w nie się wnosi, ile zmysłu refleksji, po­czucia jego filozoficznej wagi, która tak bardzo zmienną jest.

Krasicki w liście do Delfiny Potockiej pisał m.in., że „jedno tylko życie jest na ziemi, potężne, szlachetne, święte — życie serca!”. W zdaniu tym była egzal­tacja prawowiernego romantyka i czło­wieka o bardzo ekstremistycznych uczuciach, poglądach. Takim samym zapewne hołdował inny hrabia — Karol Hubert Rostworowski. Historia jednak nie przyznała im racji, które do dziś tak silnie stoją po stronie Słowackiego. Wątek tej jego filozofii relatywizmu podjął w Weselu Wyspiański, zdemistyfikował później w Ferdydurke Gombrowicz. Z piedestału narodowego wieszcza uczynił Słowacki trybunę do mówienia prawd gorzkich, lecz zbawiennych, bo prześwietlających zaka­marki megalomańskiego zaścianka, jego umysłowej sztampy i złudzeń. A w tym wszystkim ileż kryształowego liryzmu i niezwykłej, epickiej gęstości. I jakaż w nim porcja autobiografii, jak prze­kornie ukrytej, zawoalowanej, ileż pięk­nej, stylowej „romansowości”, weny po­lemicznej i głębokiej sondy w anatomię ludzkiej małości, płaskości, zacietrzewienia.

Za panowania króla Stanisława

Mieszkał ubogi szlachcic na Podolu;

Wysoko potem go wyniosła sława;

Szczęścia miał mało w życiu, więcej

bólu;

Albowiem była to epoka krwawa…

Tymi słowy rozpoczyna inscenizację poematu Adam Hanuszkiewicz. I potem odżywa somnambuliczna ballada. Jest Beniowski — Olbrychski, wbiega na scenę krokiem tanecznym, posuwistym, jest ksiądz Marek — Dmochowski, jak­by stężały lub skamieniały cały od dźwigania na sobie ciężaru największej, historycznej odpowiedzialności, jest zdrajca Dzieduszycki — Wichniarz w jakby zakrzepłej masce pogardliwego grymasu, jest Aniela — Sobieska, bar­dzo osiemnastowieczna, o medalionowej urodzie polskiej panny z podolskiego dworku i jej hieratyczny papa, Butrym (Starosta), no i Muzy Słowackiego i Hanuszkiewicza, które jak w Norwi­dzie są już to stylizowanym chórem, recitativem, już to muzyką literacką tej poezji.

A na scenie, która przemienia się w arenę dziwowisk przesuwa się trójwy­miarowy film ze stereofonią: na sali bowiem, już po dobiegnięciu do końca poematu, rozlega się konfederacki hymn „Nigdy z królami nie wejdziem w alianse”. Jest tu więc barwny, pełen pastelowych złocieni korowód postaci, korowód cieni czy figur woskowych. Postaci, jak np. króla Stanisława, Ry­szarda III, Dzieduszyckiego, Sawy, Swentyny, albo Melancholii (Ewy Pokas) przyszły na ten jeden dziś wie­czór, aby za chwilę sczeznąć, zapaść się pod ziemię, jakby ich, nigdy tutaj nie było, a to tylko my byliśmy oma­mieni… A więc teatr somnambulizmu pełen błyskotliwych, choć z lekka już spatyniałych myśli, idei, ledwo niekiedy muśniętych, jak struna harfy, a jak dźwięcznych, czystych, ba, niepokala­nych w swej pasji mówienia prawdy i tylko prawdy, choćby najokrutniejszej, najboleśniejszej. Bo taki jest właśnie ten teatr Słowackiego odkrywany i mi­sternie inkrustowany przez Hanuszkie­wicza, teatr słowa żarliwego, ale i ciętej ironii, bogatej, przepastnej wy­obraźni i serca, którego tak gorąco pragnął Krasiński.

Hanuszkiewicz zbudował więc z Be­niowskiego, a także z fragmentów m.in. Księdza Marka, Zawiszy Czarnego, Marii Stuart i listów poety — nowy, sceniczny poemat, i choć jego druga część nie błyszczy już jak pierw­sza tęczowymi barwami i jest chorałem lub dodatkowym głosem polifonicznym do głównego motywu przewodniego, to jednak jego wizja dramaturgiczna broni się celnie. W pamięć zwłaszcza zapada przejmujący monolog Zofii Kucówny - Matki Boski Poczajowskiej oraz gag ze Świętym Piotrem (Januszem Kłosiń­skim), który jak jeden z bogów Dobrego człowieka z Seczuanu Brechta patrzy na ten cierpiętniczy i pełen bluffu padół ziemski z przymrużeniem oka. Wiele jeszcze innych scen osadza się w pamięci, jak choćby te fascynujące galopady na lajkoniku Beniowskiego — Olbrychskiego (i to rżenie koni za ku­lisami!), i jego karkołomne pojedynki z Tatarami (tu brawa dla fechmistrza Waldemara Wilhelma!), i scena u chana z jakże pysznie charakterystycznymi aktorami: Dzwonkowskim (Chan) i Lutkiewiczem (Borejsza).

Słowacki w Pieśni Trzeciej pisał: Imię krytyki? — nie, krytyków. — A!

bah!

Któż z nich ma imię? Z.K., S.K., E.K…

Hanuszkiewicz i Jerzy S. Sito dodali do nich w programie teatralnym jesz­cze Jaszcza, A. G. (Augusta Grodzic­kiego), K.P. (Konstantego Puzynę), R.S. (Romana Szydłowskiego), J. Z. (Jerzego Zagórskiego i J. S. (Józefa Szczawińskiego).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji