Rapsodia niemiecka
Słabo nagłośniony w mediach, nienależycie wypromowany przez Teatr Wielki, przyjazd Petera Steina i tak brzmiał sensacyjnie, przynajmniej dla tej garstki widzów, która z repertuaru dowiedziała się o tym wydarzeniu. Jeden z największych reżyserów teatralnych na świecie, twórca dwudziestodwugodzinnego spektaklu w Hanowerze, osobiście czytał fragmenty "Fausta" do muzyki kompozytora tamtej wielkiej, obrosłej wieloma mitami, inscenizacji. Puste krzesła na niewielkiej przecież widowni Sal Redutowych źle świadczyły nie tylko o działalności Działu Promocji Opery Narodowej. Wiele też mówiły o polskich potrzebach i przyzwyczajeniach związanych ze sztuką.
"Czytam jak reżyser aktorowi, by ten wiedział, co grać". Ten autokomentarz najtrafniej oddaje specyfikę projektu Petera Steina. Ta recytacja, chwilami melorecytacja, przechodząca nawet w zaśpiew, wreszcie w śpiewne zawodzenie, to mistrzowski szkic, zarys, skondensowana próba otwarta dla publiczności. Pokaz kogoś, kto dokładnie wie, co kryje się pod czytanymi frazami, ale ledwie to sygnalizuje, zachęca do samodzielnego wysiłku. To dyskretne wyznaczanie kierunków interpretacji, punktowanie sensów i zarysowanie szkieletu psychologicznego postaci. Czyta więc Stein "Fausta", obnażając podstawowe uczucia targające bohaterem: rozpacz, zniechęcenie, ślepe błądzenie, nieprowadzące do poznania istoty rzeczy. Dwutorowo prowadzi portrecik Mefistofelesa: jako ludycznego, dowcipnego, skłonnego do błazenady wesołka i zarazem groźnego, myślącego, wytrawnego i chyba również cierpiącego gracza (w hanowerskiej inscenizacji Stein w tej roli obsadził dwóch aktorów). Delikatnie i subtelnie, ale i z lekką ironią ukazuje niewinność Małgosi. Odgrywa tumult, zgiełk, przaśność i sprośność "Nocy Walpurgii". A właściwie: podgrywa. Stein nie jest bowiem profesjonalnym aktorem, mimo że u początków kariery grywał na scenie i do dziś występy publiczne nie są mu obce. Kto widział Erwina Axera czy Jerzego Jarockiego pokazujących aktorom konkretne rozwiązania sceniczne, może wyobrazić sobie, na czym polegał zamysł Steina. Była to nie tyle mistrzowska lektura, ile lekcja literatury z mistrzem.
Repertuarowe wybory Steina zawsze budzą zaciekawienie, nie tylko z powodu rangi reżysera. Większość z nich układa się w dość czytelne zamysły, które rozmachem przekraczają granice jednego wieczoru czy prezentacji jednego tytułu. Gdy umieścić "Fausta" (zarówno tego "dużego", jak "fantazję") obok takich premier, zrealizowanych w Salzburgu, jak na wskroś austriacki "Król Alp" Ferdynanda Raimunda (1996), "czeska" "Libusza" Franza Grillparzera (1997), polskie "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego (1993), wznowienie spektaklu Andrzeja Wajdy, wychodzi na jaw bardzo szczególne (i mało popularne dziś) zainteresowanie Steina problematyką narodową. Czyżby chciał stworzyć teatralną mapę Europy, gdzie zamiast gwiazdek figurować będą narodowe arcydramaty? Nie przypadkiem Stein dużo miejsca w rozmowach z polskimi dziennikarzami poświęcił sprawie nacjonalizmów i regionalizmów. "To coś znaczy, że naziści zaczytywali się Faustem" - powtarzał. Zapowiedź realizacji "Biesów" w Turynie też daje do myślenia w tym kontekście.
Wybrane sceny, odpowiednio skrócone i dopasowane do muzyki, stworzyły inteligentny i skomasowany skrót z całej części pierwszej. Monolog Fausta, monolog Mefistofelesa, spotkanie Fausta i Małgorzaty, monolog Fausta w jaskini, spotkanie Fausta i Małgorzaty w ogrodzie, rozmowa Fausta i Mefistofelesa w lesie ("Czym jest rozkosz?"), "Noc Walpurgii", scena w katedrze, "Dies irae", znowu "Noc Walpurgii", intermezzo (chór tutti fortissimo), wizyta w więzieniu, śmierć Małgosi ("Potępiona!, Zbawiona!")... Kwintesencja pierwszej części dramatu Goethego zamknięta w sześćdziesięciu minutach.
Jednak to muzyka jest najważniejszym elementem tej fantazji. To ona podyktowała wybór scen, to ona przede wszystkim zbudowała klimat dla tej opowieści. Świetnym wyczuciem dramaturgicznym wykazał się kompozytor, oddzielając mroczno-ludyczną "Noc Walpurgii" od kameralnej, ściszonej, dramatycznej rozmowy-pożegnania w więzieniu intermezzem, w którym Stein bez cienia zawstydzenia wyśpiewuje partie chóru. Wszystko to podkreśla rolę zaskoczenia, kontrapunktu, zmienności nastroju w muzycznym znaczeniu słowa "fantazja", które to elementy występują na przykład w znanej fantazji Fryderyka Chopina ("Fantaisie Impromptu cis-moll op. 66"). To z jednej strony utwór instrumentalny, o charakterze wirtuozowskim, swobodnie zestawiający różne melodie (operowe, operetkowe, ludowe), bliski spokrewnionym formom muzycznym, jak potpourri czy parafraza. Z drugiej - oryginalny utwór instrumentalny oparty na wielu kontrastujących ze sobą tematach, bliższy rapsodii, opartej na recytowaniu poważnej poezji epickiej. Ten drugi trop prowadzi do próby nazwania "Fantazji faustowskiej" Artura Annecchino "Rapsodią niemiecką". I postawienia obok dziewiętnastu "Rapsodii węgierskich" Franciszka Liszta, "Rapsodii rumuńskiej" George'a Enescu czy poematu symfonicznego "Rapsodia litewska" Mieczysława Karłowicza. Po wywiadzie wręczyłem Steinowi płytę DVD z wrocławskim "Królem Rogerem" w realizacji Mariusza Trelińskiego. Ale może powinienem nagranie "Widm" Stanisława Moniuszki?
Tym kontrastującym zabiegom muzycznym zaskakująco łatwo poddaje się iemczyzna, która w wykonaniu Steina potrafiła zaskoczyć subtelnymi tonami, by zaraz wrócić do marszowego, maszynowego, skodyfikowanego rytmu. Szkoda, że organizatorzy posłużyli się mocno już wyeksploatowanym przez czas przekładem Feliksa Konopki (zapewne na przeszkodzie stanęły koszty praw autorskich do nowszych tłumaczeń, na przykład Jacka St. Burasa czy Adama Pomorskiego, ale przecież oszczędności na likwidacji Działu Promocji powinny wystarczyć?). Tymczasem przywrócenie temu wydarzeniu właściwej miary - jednej z wielu propozycji na kulturalny wieczór, jakimi dysponuje mieszkaniec średniej wielkości miasta w Niemczech - pozwala rzetelnie ocenić jego rzeczywistą wartość. W Polsce jeszcze długo do rangi wydarzenia sezonu będzie aspirować Andrzej Seweryn czytający "Dzienniki" Gombrowicza, Robert Wilson wygłaszający monologi z "Hamleta" czy Giovanni Pampiglione prezentujący "Boską komedię" Dantego. To zbyt cenne inicjatywy, by niszczyć ich wartość podnoszeniem do rangi sensacji. I zbyt rzadkie, by przestały nią być
"Heinrich! Heinrich!" - krótkim, cichym, gasnącym pożegnaniem Fausta przez Małgosię Stein delikatnie zakończył swój występ. Ale w uszach i tak najmocniej brzmiała fraza z "Dies irae", to retoryczne pytanie, z jakim pozostaje człowiek, który choć trochę zgłębił "fakultety, ach filozofię, medycynę, prawo, i teologię też, niestety": Quid sum miser tunc dicturus? Cóż ja, biedny, mam powiedzieć?