Artykuły

„...jak długi, lity pas Polaka”

„Powieść taka jak dawny, długi, lity pas Polaka…”. Nad sceną pokrytą ogromnym dy­wanem w jasnych barwach, unosi się spływający łukiem, wielki pas słucki. Za nim ho­ryzont „w powietrznych błę­kitach” — wpadających w turkus. Na horyzoncie ukażą się rzucone projekcją pola Ukrainy, „gdzie tak smutno duszy, kiedy przeleci przez wszystkie równiny z hymnem wiatrzanym”, „ciemne, smut­ne, gościńce kurhanów”, „wielki step przy słońcu nieżywym”. Scenografia (także kostiumy) Mariana Kołodzie­ja do Beniowskiego należy do najpiękniejszych, jakie wi­dzieliśmy ostatnio w teatrze polskim. I jak świetnie osa­dzona w atmosferze poematu Słowackiego!

W tej scenerii — „niech się komedia gra!” Komedia — bo tak Adam Hanuszkiewicz ujął Beniowskiego, przynaj­mniej w pierwszej części przedstawienia. Sam jest narratorem-konferansjerem, we fraku (ale staroświeckim), prowadzi zabawę, ironizuje, dowcipkuje — lekko, z wdziękiem. Coś jakby kaba­ret poetycki. W Beniowskim najpiękniejsze są dygresje i opisy, ważniejsze niż bieg ak­cji. Tak jest też w przedsta­wieniu. Płyną wiersze, co „brylantują myśl blaskiem księżyca”, padają słowa „namiętne, pełne łez i krwi, i błyskawic świetnych”, poezja „skrzy się i błyska i leci”, płonie „ogień tęczowy”, język jest „jak piorun jasny, pręd­ki, a czasem smutny jako pieśń stepowa, a czasem jako skarga nimfy miętki, a cza­sem piękny jak aniołów mo­wa…”. I „rym, co drwi lub przeklina”. Choć tu w przed­stawieniu Słowacki raczej drwi niż przeklina. Raczej go „śmiech bierze” niż „serce pęka”. Zabrakło wielu inwek­tyw najgwałtowniejszych i najostrzejszych, tych, co „ser­cem gryzą”. Pozostała cienka warstwa satyryczna z zabaw­nymi odniesieniami do naszej współczesności. Właśnie jak w kabarecie. Kabarecie wybor­nie przyrządzonym, o auten­tycznym smaku romantycznej poezji.

Na Danielu Olbrychskim rola Beniowskiego leży jak ulał. „Ma nadto serdecznej po­gody, nadto mu prawie na świecie szeroko”. Młody rębajło i zawadiacki patriota rwie się do szabli, do bitki i do dziewczyny. Olbrychski to ogromny temperament sceniczny, talent niezwykły, umiejętności coraz doskonalsze. Igra dowcipem w każdej sce­nie. Śpiewa, tańczy, fechtuje - po mistrzowsku. Dyszy młodością. Anielską Anielą jest Joanna Sobieska. Padają kryształowo czyste słowa Księdza Marka — Mariusza Dmochowskiego. Brzmi bas Kazimierza Wichniarza jako zdrajcy Dzieduszyckiego. Snu­ją się Muzy. Ciągnie żałosną nutę Melancholia (Jolanta Russek-Górzyńska). Brzmi dy­skretna muzyka z epoki (Mozart, Chopin), a także z pięknej kompozycji Andrzeja Ku­rylewicza.

W szeregu scen błyskawicz­nie następujących po sobie sypią się pomysły reżyserskie jeden za drugim i jeden traf­niejszy od drugiego. Pełna poezji scena z gołębiami (i młodziutką Ewą Głowacką ze szkoły baletowej). Pyszny ba­letowy atak kawalerii na lajkonikowych koniach. Pojedy­nek konny bez koni Beniow­skiego z Sawą (Włodzimierz Bednarski). Kapitalna w dowcipie walka Olbrychskiego z pięcioma Tatarami, przecho­dząca w pewnej chwili w takt mazura. A do tego porozrzucane tu i ówdzie dla żartu „cytaty” z innych inscenizacji Hanuszkiewicza: drabina z Kordiana, kostium Ofelii (Ewa Żukowska) z Hamle­ta. Jest czym się bawić…

„Po kropkach piszę dalej…” Po przerwie część druga — na serio. Najpierw długa dy­gresja — coś z życia osobi­stego Słowackiego. Wspom­nienie matki (Janina Nowic­ka) i „kochanki pierwszych dni” Ludwiki (Ewa Wawrzoń). Paryż i jak się ubierał poeta, podróż do Ziemi Świętej - śmierć, o której opowie Norwid z Norwida (Henryk Machalica) słowami z Czarnych kwiatów. Wydaje się to w pierwszej chwili przydłu­gim wtrętem w przedstawie­niu. Ale nie, w Beniowskim pełno jest tych osobistych aluzji: „…odbłysk mego życia na ten poemat pada niezbyt pięknie”. Tyle że tu przyj­mujemy je poprzez teksty z li­stów poety, wypowiadane na scenie aż przez sześciu różnych Słowackich.

A potem powrót do strof Beniowskiego rozbudowa­nych fragmentami z Księdza Marka i Zawiszy Czarne­go (ładny epizod Kazimie­rza Opalińskiego i Danuty Wodyńskiej). W części pierw­szej był szlachecki „czerep rubaszny”, tu mamy „duszę anielską”. Zawadiacka szlach­ta zmienia się w podniosłych rycerzy — w „duchy ze mgły na słońcu różane”. Tu rwie się nić teatralna, sceniczne dzianie się przechodzi w se­rię wypowiedzi wierszy „w słów ognistych deszczu” — prawda, że wierszy cudow­nych. O Polsce, o Bogu, o narodzie. Mówią je — jakże pięknie! — i Beniowski, i Ksiądz Marek, i głęboko przejmująca Matka Boska Poczajowska (Zofia Kucówna) i szlachcic Borejsza (Gustaw Lutkiewicz).

Na zakończenie znowu zmiana tonu i stylu. Na mo­ście elektrycznym zjeżdża żartobliwy Święty Piotr (Janusz Kłosiński) i pisze list niebie­ski. Ironiczne „Alleluja” ry­cerzy wita cud zwycięstwa, na który czekano. Ale druga część jest słabsza od pierw­szej. I myśl całości gmatwa się tu nieco.

W przedstawieniu występu­je mnóstwo aktorów. Na wy­mienienie wszystkich nie star­czyłoby miejsca. Ich praca, na ogół uwieńczona powodze­niem, zasługuje na uznanie i pochwałę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji