Flamandowie tańczą tak...
Długo jakoś nie mogłem wybrać się na tego "Brela". A czytałem i słyszałem o tym spektaklu same pochwały. W końcu poszedłem, by na własne oczy i uszy przekonać się, że chwalący nic a nic nie przesadzili. "Brel" ma kilka atutów, które jednają mu publiczność. Mała salka zapewnia coś, co w przypadku podobnych imprez
jest niezwykle ważne: nastrój. To nie teatr mający rzucać na kolana, ale występ typu kabaretowo-piwnicznego, gdzie widzowie wchodzą w bliski kontakt z aktorami: mają ich na odległość wyciągniętej ręki, mogą współprzeżywać te śpiewane mini-dramaty i brawurowe scenki. Atutem drugim, kto wie czy nie najważniejszym, są wykonawcy. Gwiazdą jest Michał Bajor, perfekcyjny warsztatowo i równocześnie bardzo dorosły, bardzo gorzki w podawaniu sceptycznych i mocno pesymistycznych point. Drugą gwiazdą okazała się Agnieszka Fatyga: ekspresyjna, bliższa Brechtowi niż Brelowi, który jest dla niej zbyt kameralny i sentymentalizujący. Trzecią gwiazdą wieczoru był Marian Opania może najwierniejszy stylistyce tych poetyckich piosenek. Co ciekawsze: jedynie po Opani nie było znać wysiłku, kiedy interpretował teksty dość odległe od naszych tradycji piosenkowania... I tu pora wspomnieć o atucie trzecim: literaturze. Brel w przekładach czy raczej spolszczeniach Młynarskiego brzmi dobrze, czasem nawet bardzo dobrze, chociaż tłumacz to i owo musiał podretuszować i wyciszyć, by nie zgorszyć "kulturalnej" części publiczności plugawym słownictwem i silnie przebijającą poprzez piosenki nutą libertyńską. Dlatego trudno się zgodzić z przesunięciem akcentów, widocznym zwłaszcza w finale. Nazbyt grzecznym i ulizanym. Ale skoro twórcy przedstawienia tak właśnie sobie to wyobrażali - z Bogiem sprawa... Napisałbym chętnie o atucie czwartym - o reżyserii, ale mijałoby się to z prawdą.