Dziewictwo utracone
Na Scenie Nowej Teatru Nowego w Poznaniu Izabella Cywińska wystawiła "Dziewictwo" i "Pamiętnik Stefana Czarneckiego" Witolda Gombrowicza. Dwa jego wczesne teksty jarzące się od ironii, dowcipu i demaskatorskiej analizy, zapowiadające te wątki, które rozwinęły się później w twórczości pisarza. Znakomity autor pomieścił obie te prozy w swoim "Pamiętniku z okresu dojrzewania" wydanym w 1933 roku. A więc w epoce już historycznej, od której dzieli nas bardzo dużo.
Przedstawienie pokazuje jednak jak wiele nas łączy z wtedy rodzącą się mysią, i jak dzisiaj ta myśl jest ciągłe istotna i niezwykle trafna. Wprawdzie nie za dużo dobrego Gombrowicza oglądamy na scenie i moglibyśmy ulec złudzeniu, że ta twórczość jest już trochę z boku tego co dla nas najważniejsze, że nawet nie trafia w najbardziej bolesne punkty naszej świadomości. Przedstawienie poznańskie należy jednak akurat do tych, które, nie zniekształcając myśli Gombrowicza, wydobywa jej ostrze zdumiewająco aktualne, będąc jednocześnie znakomitą zabawą, gdzie chwilami można zaśmiewać się do łez. Zasługa to Cywińskiej adaptatora i reżysera w jednej osobie, i aktorstwa. Rozpoznajemy w jej przedstawieniu Gombrowicza, który umie obnażać ludzkie wnętrze z nieubłaganą logiką, wskazuje co się na nie składa, na skomplikowany mechanizm mitologii, którą karmi się nasze "ja".
"Dziewictwo" zakrawa na taką pyszną intelektualną zabawę o nie ukrywanym posmaku erotycznym. Mamy więc powabną dziewczynę z "dobrego domu" u progu inicjacji, której przemożny pęd życia nie daje spokoju. Dziewictwo jest tu świadomością świata, który jest do zdobycia a właściwie do stworzenia. To niejako misja z krwi wyssana, bez czego istnieć się nie da. I dlatego bohaterka w wykonaniu Katarzyny Chrzanowskiej (debiut młodej aktorki) szuka z takim uroczym samozaparciem swej "kości życia". Zapach tego nęci ją właściwie wszędzie - choćby to miała być najzwyklejsza kość ze śmietnika, gdzie ją też tryumfalnie odnajduje, chwytając zębami, a przy okazji "unosząc" także swego adoratora, urzeczonego bezwzględną siłą objawiającej się natury. I nie zwiedzie jej zakochany kapitan, który w długich godzinach morskiej żeglugi przyoblekł się w konwencję słodkiej miłości. To nie on, lecz ona pociągnie jego ku realności życia. To dziewictwo pragnie rzeczywistej odmiany, ono jest siłą buntu i leży u jego podstaw.
Druga część przedstawienia: "Pamiętnik Stefana Czarneckiego" to już rzeczywistość, kiedy wtajemniczenie się dokonało, jest po zdarciu zasłony czy przebiciu się przez nią, jak kto woli. Staje się to tak wyraźne, bo Cywińska połączyła obie części węzłem dramaturgicznym. Okazało się, że przybłęda z parku rzucający w powabną dziewczynę kamieniem, przypominający o nieuchronnym wyzwaniu świata okazuje się być Czarneckim. Znaczące nazwisko w galerii narodowopatriotycznych symboli zostaje użyte przez Gombrowicza z typową dla niego zjadliwą potrzebą realności, która zawsze jest pełna przekory wobec nazbyt utrwalonych stereotypów.
W świetnym monologu w wykonaniu Jerzego Stasiuka rysuje się nam postać tego, który jest już po drugiej stronie: jego worek życiowych wtajemniczeń wysypał się do końca. To jakby odwrotność tej, która o wtajemniczenie w życie dopiero walczy, o prawo do niego się upomina. Kim więc jest Czarnecki? Kimś, kto, jak to się mówi, przeszedł wszystko. Prawdziwy produkt epoki. Mieszaniec z urodzenia, rezultat najrozmaitszych inicjacji. Czarnecki przeszedł wojnę, rewolucję, doświadczył awansów, zwrotów, Orlików. Wszystko to się w nim osadza i kumuluje; i na pewno nie ginie bez śladu. A jednak wychodzi z tego jednostka jak spod prasy; tamte doświadczenia nie czynią go wewnętrznie bogatym i mądrym. Odwrotnie - jest pusty i wyprany. Przeciwieństwa, które go zrodziły, jak sam mówi, miast go obdarzyć niepowtarzalnym piętnem, spotęgować dynamikę działania - zneutralizowały się widocznie, wynikło więc coś bezbarwnego, przeciętnego.
Otrzymaliśmy w efekcie nijakość, kogoś bez wiary w siebie, nieokreślonego żadną konkretną wartością. Jeśli dać temu człowiekowi jedno, odezwie się drugie, trzecie, dziesiąte niezaspokojone. Na szczęście nic w nim do pełnego głosu nie dochodzi poza niezadowoleniem obezwładniającym jedynie a nie wzywającym do walki. Każdy przypomniany przez niego fragment jego własnej przeszłości upomina się o swoje. I dlatego nie będzie naprawdę nikim, na nic się nie zdecyduje Nie potrafi być na nawet zwykłym szmaciarzem, bo zaraz dostrzeżemy że z kieszeni wystaje kawałek "Unity"; nie stanie się też przegranym arystokratą, bo mu się natychmiast przypomni druga jego krew po matce, gorsza i niechwalebna.
W tym. rzec by można, okruchu teatralnym Stasiuk i Cywińska dali nam portret głęboko niepokojący, zawierający kawałek prawdy wcale nie literackiej czy historycznej, lecz okrutnej prawdy życia. I trudno dzisiaj mówić, że życie rzeźbi w trudzie i pocie czoła człowieka - raczej rozciera, rozmazuje i rozmiękcza na nic, na zero. Prześmiewcza i czyniona z przymrużeniem oka precyzyjna analiza Gombrowicza zabrzmiała nagłe pod koniec tego przedstawienia złowrogo. Jawi się nam Czarnecki jako znak rozpadu tak totalnego, że nieomal nie ma kogo o to winić. Z melancholią wspomnielibyśmy kość którą kiedyś chciało się chwytać zębami.