Artykuły

Czekamy na wiosnę

Mamy wreszcie w Operze Narodowej inscenizację w miarę spójną, urodziwą plastycznie i nieurągającą inteligencji odbiorcy. Na razie w dość przeciętnej obsadzie, ale za to poskładaną w całość przez dyrygenta operowego z prawdziwego zdarzenia.

Niewtajemniczeni — analizując bieżący repertuar Teatru Wielkiego - Opery Narodowej — mogą od­nieść mylne wrażenie, że to teatr dla koneserów formy. Tytułów niewiele, w ofercie przeważają opery mniej zna­ne, rzadko lub nigdy niewystawiane w Polsce. Bywalcy zdają sobie sprawę, że na program stołecznej sceny wpły­wa przede wszystkim polityka dyrek­cji — nastawionej na teatr spektakular­ny, wykorzystujący do cna możliwo­ści techniczne gmachu, oraz na współ­pracę z celebrytami operowego esta­blishmentu. Solistów i chór traktuje się w tym układzie jak coś pośrednie­go między śpiewającym aktorem dra­matycznym a rekwizytem uzupełnia­jącym koncepcję inscenizatorów; or­kiestrę — jak żywą ścieżkę dźwiękową do rozgrywającego się na scenie spek­taklu.

Przedstawienia na niezłym pozio­mie muzycznym stanowią w Operze Narodowej coraz częściej wyjątek niż regułę: m.in. dlatego operomani cze­kają, aż spektakl okrzepnie i przycią­gnie „zwykłą” publiczność. Bywa, że nie zdążą się doczekać, bo kosztowne widowisko znika ze sceny. Cóż po­cząć: miłośnicy dzieł z tzw. żelaznego kanonu, ale też wielbiciele naprawdę dobrego śpiewu i naprawdę wybit­nej reżyserii coraz częściej wsiadają w pociąg lub samolot i jadą na swoje ulubione opery do innych przybytków sztuki.

Mam dla nich dobrą wiadomość — na scenie TW-ON pojawiła się niewidziana i niesłyszana od kilkunastu lat Tosca Giacoma Pucciniego. W inscenizacji dale­kiej od doskonałości, ale w miarę spójnej, urodziwej plastycznie i co najważniejsze, nieurągającej inteligencji odbiorcy. Na ra­zie w dość przeciętnej obsadzie, ale za to poskładana w całość przez dyrygenta ope­rowego z prawdziwego zdarzenia: co dobrze rokuje na przyszłość, bo ktoś przy­najmniej wyznaczył muzykom kierunek. Proszę trzymać kciuki, żeby ten spektakl nie spad! z afisza, bo jeśli marzy nam się w TW-ON zmiana na lepsze, to trzeba za­cząć od małych kroczków. A teraz po kolei.

Nadal uważam, że Barbara Wysocka, urodzone przecież zwierzę teatralne, gubi się na dużej scenie i skupia wyłącznie na prowadzeniu protagonistów. Resztę wykonawców znów zostawiła samopas. W prze­pięknych i zimnych jak lód dekoracjach Barbary Hanickiej tym bardziej rzucało się to w oczy: dwa potężne, półkoliste kształty, nawiązujące do Zamku św. Anioła i ko­lumnady z placu św. Piotra, z drugiej zaś strony — do wnętrz kościoła św. Andrzeja i lochów w pałacu Scarpii, zdominowały w efekcie całą przestrzeń, niedostatecznie zagospodarowaną wyrazistym gestem ak­torskim. Z ciekawego skądinąd pomysłu, żeby rzecz przenieść w lata 70., czas najin­tensywniejszej działalności Czerwonych Brygad i ogólnego zamętu politycznego we Włoszech, zostało kilka sugestywnych obrazów (m.in. scena zabójstwa Scarpii — dokonanego z chłodnym wyrachowa­niem zamiast w przystępie szału) i znacz­nie więcej pociesznych niekonsekwencji (Cavaradossi wymachujący czerwonym sztandarem na wieść o zwycięstwie Napo­leona pod Marengo). Wysocka znów nie oparła się pokusie „dopowiadania” libretta rzutowanymi na scenę fragmentami tek­stu. Wprowadziła tajemniczą, niemą po­stać Anioła — towarzyszącego śmierci ko­lejnych bohaterów — po czym przestała się nim interesować, przemieniając potencjal­nie nośny symbol w pusty, nic nieznaczący ozdobnik.

Ale ja tu narzekam, tymczasem przed­stawienie Wysockiej naprawdę ma po­tencjał. Wystarczy jeszcze trochę nad nim popracować, rozprasować fałdy, usunąć fastrygę. Zerwać z typowo polskim mo­delem reżyserii operowej (wrzucamy ład­nych ludzi w ładną scenografię i na tym poprzestajemy) — zwłaszcza że scenografia jest tym razem wybitna, a reżyseria wcale niegłupia. Po premierze część widzów kręciła nosem, nikt jednak nie poczuł, że pada ofiarą arogancji wszechwładnych inscenizatorów. W pierwszej obsadzie nie było kreacji wybitnych, wykonawczyni partii tytułowej dała wręcz skandaliczny popis niekompetencji, ale przecież wszyscy ci śpiewacy, dobierani jak w castingu do telenoweli, kiedyś stąd sobie pojadą. I będzie można spokojnie pomuzykować. Bo na wieczorze otwarcia były tylko dwa muzyczne olśnienia: Tadeusz Kozłowski, który przejął batutę w ostatniej chwili i poprowadził całość bez jednej próby z or­kiestrą, za to pewnie i stylowo, oraz feno­menalny Antoni Karaś z Chóru Dziecię­cego Artos w epizodycznej roli Pastuszka.

Mało? Od czegoś trzeba zacząć. Trawe­stując słowa arii Cavaradossiego: gwiazdy już świecą, ziemia jeszcze nie pachnie. Na tle poprzednich premier sezonu po­łowiczny sukces Toski jawi się jako try­umf. Proszę nam tego przedstawienia nie zabierać. Tu się spruje, tam się zrobi za­szewkę, i będzie przepięknie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji