Artykuły

Pomylone życia

Nie ma znaczenia, czy jest się potomkiem kata, czy ofiary. Bo tabu, wata niewiedzy, w której żyje się latami, w identyczny sposób odkłada się w psychice.

Katarzyna Kubisiowska: Jaki to moment w Twoim reżyserskim życiu?

Agnieszka Glińska: Dziwny. W niereżyserskim też. Namnożyło mi się py­tań i wątpliwości. Co, po co, o czym, dla kogo, jak, żeby miało jakikolwiek sens. Bo w tym bałaganie dziś najważniejsze jest poczucie sensu i nadzieja, i chciałabym reżyserować tylko wtedy, gdy będę miała pewność, że umiem to podarować. Poczucie odpowiedzialności za to, co na scenie, też mi urosło proporcjonalnie do wieku, no to się zatrzymałam. To znaczy wyha­mowuję. Z dużej prędkości, więc długa ta droga hamowania.

Reżyserce wystarcza uczenie studen­tów na krakowskiej AST?

Lubię tę uczelnię, lubię jej atmosferę, pięknych ludzi, których tam spotykam. Uczenie daje mi dużo satysfakcji i mało stresu, więc to pożywny pokarm dla du­szy. Ale w ogóle nie rozpatruję życia w ka­tegoriach: czy mi wystarcza, czy nie.

A Kraków? To Twoje miejsce do życia? Właściwie tu zamieszkałaś.

Na obecnym etapie życia dużo mnie z tym miastem łączy. Zawodowo i podprogowo, mentalnie. Nie czuję się tu jak przyjezdna, nie umiem spojrzeć na Kraków z perspektywy Warszawy, bo nie jestem z Warszawy. Jest taka piękna opowieść Dorna w Mewie Czechowa o Genui, że „kiedy wieczorem wychodzi się z hotelu, cała ulica jest zatłoczona. Przemieszczasz się potem wśród tłumu bez celu, tu i tam, po linii łamanej, żyjesz z tłumem, stapiasz się z nim psy­chicznie i zaczynasz wierzyć, że w zasa­dzie możliwa jest jedna światowa du­sza, w rodzaju tej, którą kiedyś w pana sztuce grała Nina Zarieczna”. No to ja tak się czuję w Krakowie. I mam tu rower i swoje rowerowe trajektorie, jestem tak trochę od środka, trochę z zewnątrz. Na razie.

Stąd pochodzi Twoja prababcia — Pepi Weiss. Pojawia się w spekta­klu Z biegiem lat, z biegiem dni, który wyreżyserowałaś w Teatrze im. Słowackiego. Nie zdążyłaś jej poznać, ale opowiedz o kobietach, które otaczały Cię w dzieciństwie

Zarobione po uszy, dzielne, oddające swoje życie innym. Mama prowadziła dom i pracowała w szpitalu dziecięcym w rentgenie. Kończyła pracę i biegiem za­kupy, obiad, kolacja, pranie, sprzątanie. Dopiero jak z siostrą dorosłyśmy, przeszła na emeryturę, zaczęła mieć jakieś chwile dla siebie.

Typowe dla pokolenia naszych matek.

Miałam blisko obie babcie. Z tą ze strony mamy byłam silnie związana; gdy się urodziłam, rodzice mieli niewiele ponad 18 lat, podrzucali mnie często do dziadków.

Babcia Jasia, mama mamy, niewiele opowiadała o swojej wojennej historii, o wywiezieniu na roboty. Wiem, że we wczesnych latach 40. uciekła z fabryki broni. Trafiła do wiejskiej posiadłości państwa-baronostwa — pracowała jako pokojówka. Ci ludzie byli antyhitlerowcami, u nich spędziła prawie całą wojnę i świetnie nauczyła się języka, z którego potem nigdy nie zrobiła użytku. Jako na­stolatka ze zdumieniem odkryłam, że babcia perfekcyjnie mówi po niemiecku. A potem, w 1945 r., spotkała dziadka, który jak i ona z robót wracał do Polski. Oboje pochodzili z okolic Krakowa, lecz osiedlili się we Wrocławiu. Dziadek był robotnikiem w Hutmenie, ona urodziła czwórkę dzieci, więc dom, praca, potem choroby: cukrzyca, reumatyzm… Była ciepła i pogodna. Ogromnie dużo czy­tała. Nawet jak miała słaby wzrok, brała lupę, nieustępliwie. Gdy odwiedziłam ją ostatni raz przed śmiercią, pytała: po co to życie całe?

A babcia od strony taty?

Babcia Kasia. Mieszkała z nami, a wła­ściwie my z nią. Zapisała się w mojej pamięci jako skryta, cicha, dobra i po­bożna. Nic nie opowiadała o przeszłości. Ani jednego słowa. Pochodziła ze wsi niedaleko Gorlic. Była jedyną i najmłod­szą siostrą wśród braci, którzy nie po­zwolili się jej edukować, chcieli, by zo­stała na roli. Rodzice ich osierocili wcze­śnie, chyba z powodu epidemii. Uciekła stamtąd, chciała się kształcić. W Kry­nicy pracowała w jakiejś kawiarni i zo­stała ściągnięta do Krakowa — przez po­nad 10 lat, do 1939 r., pracowała jako pomoc domowa u Natana i Pepi Weis­sów. Uratowała przed Zagładą ich syna Ludwika, który, jak wybuchła wojna, był dwudziestolatkiem, w każdym ra­zie sporo od niej młodszym. Wynajdy­wała dla niego mieszkania, w których się ukrywał, przewoziła z miejsca na miejsce. Ryzykowała każdego dnia, była heroiczna. Z końcem wojny pobrali się. Jak bardzo była odważna, dzielna i silna, przeczytałam dopiero w Yad Vashem; dziadek w latach 90. złożył tam doku­menty. W ubiegłym roku babcia Kasia została pośmiertnie odznaczona.

Parę dni temu tata wysłał mi zdjęcie grobu babci na cmentarzu we Wrocła­wiu, gdzie od niedawna widnieje napis: „Sprawiedliwa wśród Narodów Świata”.

Twój tata coś wiedział o ich historii?

Coś tam wiedział, więcej nie wiedział, w domu nie było tematu. To było wy­parte, stłumione, z poczuciem, że nawet jeśli coś przeczuwamy, to się o tym nie mówi głośno, bo dla wszystkich ocala­łych jest to zbyt bolesne i niebezpieczne. Dziś myślę z czułością o tym, jak wiele musiał udźwignąć mój tato w dzieciń­stwie — milczenie rodziców o wojnie i ten podły stalinowski czas. Pokolenie moich rodziców to prawdziwi herosi.

A prababcia Pepi Weiss, urodzona w 1889 r.?

Pepi z domu Wettstein zmieniła swoją datę urodzenia na 1893 rok, odmłodziła się, one wszystkie tak wtedy robiły, to było ich „spa”. Teraz chodzę po Krako­wie jej śladami, coraz więcej o niej wiem. Miała trójkę rodzeństwa, mieszkali przy Miodowej 2. Jej mama, Rozalia Rachela, pochodziła z Susserów, licznej, mocno rozgałęzionej rodziny, która wybudo­wała sporo kamienic na Krakowskiej. Była tam też, nieistniejąca dziś, synagoga Lejba Sussera. Tato Pepi, Jakub, miał na Bożego Ciała koszerną rzeźnię. Kiedy pra­cowałam nad Z biegiem lat…, całkowi­cie weszłam w jej losy. I tak Pepi przecią­gnęła mnie na drugą stronę.

Czyli?

No wiesz, popadłam w rodzaj obłędu. Śledziłam, tropiłam, szperałam w ar­chiwach, każdy drobiazg, najmniej­szy szczegół był zaczynem kolejnej wy­prawy w ich świat, w życie, które pró­bowałam zrekonstruować praktycznie z niczego. Weszłam w tunel czasu — w ja­kiś kontakt z tymi duchami, jakkolwiek to brzmi. Łącznikiem była właśnie moja prababcia. Pepi z matką, mężem, sio­strą i jej rodziną poszła do getta krakow­skiego. Pepi i Natan trafili potem do Płaszowa. Matka, Rozalia Rachela, zginęła w akcji czerwcowej w getcie, wyrzucona z balkonu czy zastrzelona, są dwie wer­sje. Siostra Gucia z mężem Mordechajem i z dwójką malutkich synków w akcji październikowej zostali wywiezieni do Bełżca i tam zamordowani. Ignacy, brat Pepi, nie był w getcie, żył na aryjskich papierach, w 1942 r. został rozpoznany w pociągu i zastrzelony. Najmłodszy brat, Henryk, zmarł jeszcze przed wojną, coś się wdało po operacji wyrostka, miał trzydzieści parę lat.

No a w Płaszowie, w sierpniu 1943 r., jak mówią dokumenty, mojego pra­dziadka Natana zastrzelił Untersturmführer Leonhard John, a Pepi kilka mie­sięcy później została wywieziona z trans­portem kobiet do obozu pracy w Skarżysku-Kamiennej.

Jako siłę roboczą wykorzystywa­no tam Żydów. Przeciętny dzienny wymiar czasu pracy wynosił od 12 do 14 godzin. Produkowano pociski. Kontakt z chemią powodował do­tkliwe podrażnienia skóry, oczu, dróg oddechowych, objawami były skurcze serca, wymioty, poparzenia.

W tej fabryce broni ludzie umierali ma­sowo, przy pracy lub zakatowani przez nadzorujących, bez jedzenia, bez ubrań. Cały czas przychodziły nowe transporty. Zachowały się dwa liściki od Pepi, które jakiś dobry człowiek przekazywał na krakowski adres i trafiły w ręce mojego dziadka. Pepi błagała syna o leki i coś ciepłego, jakiś płaszcz lub koc (milczenie). Te listy były pisane kopiowym ołówkiem na skrawku papieru. Pepi mówi wprost, że jeśli jej nie pomogą, to umrze. Miała świadomość zbliżającego się końca (mil­czenie). I w chwilę później, od tego człowieka, który przekazywał listy, przyszła informacja, by nic już do Pepi nie wysyłać, bo zmarła na tyfus. Prababcia miała wtedy lat 50 (milczenie).

Sądzę, że zamarzła, właściwie wiem to. Ten transport z Płaszowa przyjechał w listopadzie, nie żyła już w styczniu.

Odważę się to powiedzieć: Pepi Weiss w chwili śmierci miała tyle lat, co Ty teraz.

Ten fakt dał mi sporo do myślenia. Wiesz, wśród tych niewielu rzeczy, które ocalały z dziadkiem, są zdjęcia, a wśród nich fotografia przepięknej dziewczyny. Na odwrocie jest napisane, że to Ida Elbinger. Zaczęłam tej Idy szukać. Z dziadka zapisków wynika, że przed wojną była dziewczyną jego najbliższego przyjaciela, Staszka Frenkla, malarza, który wyjechał do Londynu i tam zrobił karierę. Jak zaczęła się wojna, stała się wielką, odwza­jemnioną miłością Leo Lipskiego.

Pracuję w Krakowie, trafiła mi się ostat­niej zimy okazja, by tanio wynająć mieszkanko przy ulicy Miodowej. Urządziłam się w nim, a po paru miesiącach odkry­łam, że Ida Elbinger mieszkała nie tylko przy tej samej ulicy, ale także w tej samej kamienicy, pod tym samym numerem.

Wiem teraz, że chcę i muszę zaopieko­wać się Idą, dowiedzieć się czegoś więcej niż to, że jej uroda olśniewała, a dla arty­stów stawała się muzą.

Co łączyło dziadka z Idą?

Dziadek miał osobliwy sposób wcho­dzenia w relacje z kobietami, uzależniony był od ich atencji. Miał kilka żyć; pod ko­niec wojny związał się z moją babcią, po­tem ją zostawił z czwórką dzieci, w tym mojego tatę, i założył drugą rodzinę, a po­tem jeszcze jedną… Nieprzerwanie grał w taką grę „nowy los”, jakby instynktow­nie czuł, że po tym wszystkim, co prze­szedł, należy mu się jeszcze jedno życie, i jeszcze jedno… Wchodził na kolejny level. Umieranie, finał, zmierzch, wyczer­panie — to były sprawy, przed którymi wiecznie uciekał.

Jaki miałaś kontakt z dziadkiem?

Skąpy i bardzo tego żałuję — w rodzinie nie miał zbyt dobrej renomy, funkcjono­wał jako birbant, który zostawił babcię z czwórką dzieci. Ale sama babcia miała z nim nieprawdopodobną więź, ponad zwykłymi ludzkimi przyziemnymi spra­wami. W ich relacji musiało się splatać tyle płaszczyzn — ona była dla niego i wybawicielką, i matką, i kochanką, i żoną, i opiekunką. Nigdy nie stracili kontaktu, dziadek do babci przychodził regularnie, będąc już w innych związkach. Odwiedzał, zaglądał znienacka. Babcia siadała z nim w kuchni, robiła mu herbatkę, wysłuchi­wała, doradzała. Dziadek wpadał zawsze na Wigilię, by pokazać się na jej początku, był jak meteor. Brak mi go. Miał polot i wdzięk. To, co ich łączyło, było większe niż miłość czy przywiązanie — taki węzeł.

Na śmierć i życie?

Na każdy ich moment. Dziadek Lu­dwik zmarł osiemnaście lat temu, babcia Kasia długo przed nim, jeszcze gdy byłam w maturalnej klasie. A ja dopiero teraz ich poznaję. I wciąż o nich myślę. O tym, jak to jest, zawdzięczać komuś ocalenie i potem próbować razem żyć. Jestem kwinte­sencją splotu losów polsko-żydowskich. A jedyne, co mam po nich, to lornetkę te­atralną, która należała do prababki.

Wykorzystałaś ją jako rekwizyt w Z biegiem lat, z biegiem dni.

Spektakl tej historii nie pomieścił, nie mógł pomieścić. Powstawał na bie­żąco z moimi poszukiwaniami i odkry­ciami, w takim rozedrganiu. Operacja na żywym organizmie, egzaltacja i wielkie emocje. Teraz mam więcej dystansu i wie­dzy. Zrobiłam w międzyczasie podyplo­mowe studia polsko-żydowskie w IBL-u. Poznałam setki podobnych historii; każda jest wyjątkowa.

A ta lornetka była w szufladzie biurka dziadka, zamkniętej przez lata na klucz. Mogłam tam zajrzeć dzięki uprzejmości i życzliwości ostatniej żony dziadka.

Co jeszcze było w szufladzie?

Szpargały, jak to w szufladzie. Kore­spondencje, zapiski, notatki. Jakieś próby literackie, wycinki, karteczki, świstki. Strzępy pamięci… Stojaczek na ołówek, kieliszeczek — pamiątka z Breslau z 1912 r. Takie właściwie nic a wszystko. Artefakty, które mają swoje życie.

I które są pożywką dla Twojej wy­obraźni.

A jaka moc jest w zdjęciach! Widzi się na nich ludzi i kontekst: ubiór, bibliotekę, ulicę. Znam imiona i nazwiska większo­ści osób z tych ocalałych fotografii, ro­dziny bliższej i dalszej, znajomych. Wy­szukałam ich adresy, wiem, które okna do nich należały, sprawdzam, czym się zajmowali, jak zginęli. Próbuję dowie­dzieć się, jak żyli, zanim ich istnienie wy­mazano gumką myszką.

Biografię prababci budowałam z wy­razu jej twarzy na różnych zdjęciach, w różnych okolicznościach i przejmująco smutnych oczu. Pepi była niespełniona na wielu poziomach, życie ją rozczaro­wało. Przypuszczam, że stąd wziął się te­atr. I stąd się wzięła ta lornetka, była stałą bywalczynią Teatru Słowackiego.

Moment! Powiedziałaś, że teatr bierze się z niespełnienia. Jak to?

No tak: daje on coś, czego nie daje życie (milczenie). Pepi była bardzo samotna. Nie miała zawodu. Jej mąż był adwokatem, na całe dnie znikał w kancelarii, prowadził jeszcze drugą kancelarię w Skawinie. Żył pracą, a ona była zazdrosna o mundantki.

Adwokackie sekretarki.

Raczej nie byli zgodnym małżeń­stwem. Pepi chorowała na wrzody żo­łądka, piła mleko migdałowe, leczyła się u doktora Wysockiego i jeździła do wód. Niewiele miała przyjaciółek.

Gucia, jej młodsza siostra, ma na foto­grafiach zupełnie inną energię. Jest po­godzona z życiem, bije od niej jasność, otwartość. A w Pepi jest mrok i melan­cholia.

Zastanawiałaś się, kim byłaby Pepi, gdyby przeżyła wojnę?

Powiem coś ryzykownego, co mnie samą boli: ona chyba nie była skazana na przetrwanie. Miała krótkie, pomylone życie i prędką śmierć. Na jej twarzy ma­lowała się rezygnacja. Choć udało się jej przeżyć getto. Nie wiem jakim kosztem.

Do tego getta poszli z woli pradziadka Natana, który uważał, że nie wolno przeciwstawiać się prawu, a od narodu z taką kulturą i historią jak Niemcy nie należy spodziewać się niczego złego.

Wtedy częste przekonanie.

Jego syn Ludwik, czyli mój dziadek, miał już zupełnie inne przekonanie. Przed wojną przez dwa lata studiował prawo na UJ, gdzie doświadczył bojówek oraz getta ławkowego. Miał wyobraźnię, czytał gazety i od początku wiedział, że do getta nie pójdzie. Został po aryjskiej stro­nie. Zmienił nazwisko. I to moja dzielna babcia Kasia, wtedy ich służąca, załatwiła mu fałszywą kenkartę.

Chodzę dziś po Krakowie, jakby te lata nie minęły, wciąż penetruję te zakamarki i podwórka. Składam puzzle z ich historii.

Ta historia po prostu na Ciebie czekała.

Po jej odkryciu wreszcie zaczęłam swoje życie. Jakbym sama wyszła z jakie­goś kanału, z ukrycia, na światło dzienne. Przekroczyłam granicę presji niemówienia, która wchodzi bardzo głęboko w or­ganizm, nawet jeśli nie ma się pojęcia, czego ona dotyczy. Coś nie gra, ale nie wiesz co. Czytam teraz Mój dziadek by mnie zastrzelił, wspomnienia Jennifer Teege, wnuczki Amona Götha, komen­danta obozu w Płaszowie, likwidatora gett w Krakowie i Tarnowie, powieszo­nego w 1946 r. Jennifer jest córką Niemki i Nigeryjczyka. Wychowywała się w ro­dzinie zastępczej, studiowała w Izraelu.

Dopiero przed czterdziestką dowie­działa się, że jest wnuczką Götha. I wiesz, co jest najbardziej zdumiewające? To, że tak naprawdę nie ma znaczenia, czy jest się potomkiem kata, czy ofiary. Bo tabu, wata niewiedzy, w której żyje się latami, identycznie odkłada się w psychice.

Rozumiesz to?

Próbuję.

To, czy jesteś wnukiem kata, czy ofiary, czy twój przodek upadlał, czy był upa­dlany, wstyd niemówienia, w takim sa­mym natężeniu zatruwa kolejne pokole­nia. Tak samo przedzierasz się przez za­sieki z mgły i niejasności. To jest pytanie, które mnie wciąż zajmuje: ile wojny jest w nas?

Gdy poznałam swoich przodków, po­czułam, że już nie ma we mnie lęku. Bo on — stały i pierwotny — był wcześniej gruntem, bazą mojego życia. I nie mówię o strachu o życie — od dziecka byłam bli­sko śmierci.

O tym lęku powiedz więcej.

Jest on kulą w środku, od której się wszystko zaczyna: myślenie, działanie, czucie ludzi i w ogóle świata. To rodzaj zaburzenia, które spowodowało, że życie kosztowało mnie dziesięciokrotnie wię­cej, niż powinno kosztować. A teraz ten lęk został wyłyżeczkowany.

I?

Ogromna ulga. Odzyskanie siebie dla siebie. No i mam Kraków — zawsze wiedziałam, że jest mój, a nie miałam poję­cia, z jakiego powodu. To moje rodzinne miasto.

A wytłumaczysz tę Twoją bliskość ze śmiercią?

Na wszystkie wakacje w dzieciństwie jeździłam do Brzeska, tam mieszkała prababcia ze strony mamy. Prababcia była bardzo bogobojna, w kościele była rano i wieczorem, chodziłam z nią na wszyst­kie msze i nabożeństwa. A w ciągu dnia szła na cmentarz, gdzie leżał jej mąż zmarły przed wielu laty. Kiedy siedziała przy jego grobie, modliła się, pielęgno­wała kwiatki, to ja sobie hasałam po tym cmentarzu, znałam każdy jego najmniej­szy zakątek, w tym kwaterę przezna­czoną dla dzieci. Czytałam, że Anusia żyła 2 lata, a roczny Juruś powiększył grono aniołków… Na większości grobów były zdjęcia, często wierszyki, których uczy­łam się na pamięć.

Pamiętam też, jak w rodzinie w Brze­sku urodziło się dziecko i po dwóch ty­godniach zmarło na łóżeczkową śmierć. W nocy jego rodzice pukali do prababci, bo wiedzieli, że u niej zawsze jest woda święcona. Potem był pogrzeb i ktoś wpadł na pomysł, by to dzieci niosły białą tru­mienkę. No i niosłam tę trumienkę w kondukcie razem z trójką małych ku­zynów. Takie doświadczenie nie powo­duje traumy, tylko zmienia perspektywę: można się urodzić i zaraz umrzeć, ta wie­dza jest we mnie, odkąd pamiętam. Nie mam w sobie lęku przed śmiercią, raczej mam lęk przed życiem. Teraz zdecydowa­nie mniejszy.

Mniejszy, bo wiesz, jacy ludzie za Tobą stoją?

Wiem, czyje losy mnie ulepiły. I jesz­cze wiem, że pomylone życia zdarzają się nie tylko z powodu wojny. Mój dzia­dek poszedł na prawo, bo mu ojciec ka­zał. A wojna dziadka z tego musu wyzwo­liła i został tym, kim chciał: inżynierem. Przed ’39 nie miał nawet co o tym marzyć — na AGH nie było miejsc dla żydowskich studentów.

Moje życie też jest pomylone, jeśli cho­dzi o wybór zawodu. Przez dzieciństwo i dorastanie żyłam w przekonaniu, że będę lekarzem, i dopiero w maturalnej klasie, popchnięta irracjonalną siłą młodości, po­stanowiłam zdawać do szkoły teatralnej. Jeszcze dziesięć lat temu próbowałam być z tym niepogodzona i myślałam, by zdawać na medycynę, nawet zaczęłam się do tego przygotowywać. Znajomy pan pro­fesor bardzo mnie wspierał, ale poległam na tym, że musiałabym na nowo przero­bić chemię, co by mi zajęło z pół roku. Nie mogłam sobie zrobić w pracy półrocznej przerwy, muszę zarabiać na życie.

A reżyserowanie jest dla Ciebie ważne?

W byciu reżyserem jest mi trudno, co­raz trudniej. Może przede wszystkim dla­tego, że nie mam podstawowej kwalifi­kacji. By być twórcą, trzeba mieć choćby częściowe przekonanie, że świat jest o mnie. Że to, co mam do powiedzenia, jest istotne. A ja wiem, że świat nie jest o mnie i lubię ten świat opowiadać w te­atrze, ale nie mam pewności, że to ma ja­kiś sens. Dlatego mówię o tym, że moje życie jest pomylone. Pomylony autobus. Fajna nawet ta inna trasa, ale coraz mniej mam motywacji i zapału do reżyserowa­nia. Lubię po prostu sobie być. Nie muszę tworzyć. Ja nic teraz nie muszę.

*

Agnieszka Glińska (ur. 1968) jest reżyserką teatralną i aktorką. W 2017 r. w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie wystawiła Z biegiem lat, z biegiem dni (gdzie jest Pepi), luźną wariację na temat spektaklu Andrzeja Wajdy sprzed blisko 40 lat według scenariusza Joanny Olczak-Ronikier, a w marcu 2019 r. w Starym Teatrze Panny z Wilka według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji