Artykuły

Kontratenor na walizkach

Ludziom wydaje się, że śpiew to kwestia ust albo głowy. Tak naprawdę śpiewa całe ciało — mówi Jakub Józef Orliński, młody polski śpiewak, który podbija światowe sceny

Każdy może być kontratenorem, bo każdy męż­czyzna jest w stanie śpiewać techniką false­tową. To rzecz do wytrenowania — tłumaczy mi Jakub Józef Orliński. Mimo młodego wieku wystę­pował już w nowojorskiej Metropolitan Opera, w Carnegie Hall i na najwięk­szych festiwalach muzyki barokowej.

Jednak nawet najpiękniejszy głos nie zapewni kontratenorowi stabilnej pracy. — Z takim głosem nie zatrudni mnie na stałe jeden teatr operowy, bo tam zwy­kle wykonuje się jedną operę barokową w ciągu sezonu. Muzycy specjalizujący się w muzyce dawnej żyją od projektu do projektu — mówi Orliński. Żyje na waliz­kach od kilku lat i w najbliższych latach na pewno się to nie zmieni.

Warszawa

Wilanów. Wieczór, pusty parking. Chłopak tańczy breakdance. Jakby nie obowiązywały go prawa ziemskie­go przyciągania. Wygięty w łuk na mo­ment utrzymuje równowagę, potem wygina się jeszcze bardziej. Koledzy mówią, że zawsze był taki gibki. Break­dance pomógł mu w karierze, choć nie­raz słyszał od nauczycieli muzyki, żeby z tańcem dał sobie spokój. — Od zawsze byłem aktywnym dzieckiem, tu wsko­czyłem na drzewo, tam nauczyłem się fikać salto — opowiada 29-letni śpiewak. W Warszawie tańczy razem z kolegami ze składu Skill Fanatikz Crew. — Gdy za­cząłem śpiewać profesjonalnie, wszy­scy mówili, że tego nie da się pogodzić, a ja nie przestałem — mówi, choć przyznaje, że na taniec nie ma już tyle cza­su co kiedyś.

Kalendarz ma zapełniony na następ­ne dwa lata koncertami, nagraniami, występami na festiwalach. Gdy chcę się z nim umówić na spotkanie, odpowia­da SMS-em, że chętnie, ale akurat jest na dwudniowym urlopie, pierwszym od wielu miesięcy. Kiedy przyjeżdża do Warszawy, to chce się spotkać na mo­ment z najbliższymi, pobyć przez chwi­lę na rodzinnym Żoliborzu.

Z Warszawą wiąże go też Uniwersy­tet Muzyczny. Na uczelnię dostał się niemal z ulicy, bo poza śpiewem w chó­rze nie miał wiele wspólnego z muzyką. W liceum próbował malować, ale szybko przekonał się, że nie tędy droga. Ze śpie­wem mogło być podobnie. — Na początku było ciężko. Czułem gorycz, że uniwer­sytet nie chciał mnie przyjąć, że trzy lata walczyłem tylko o to, żeby nie płacić za studia — wspomina trudne początki na studiach zaocznych. Wtedy nie znał pod­staw, nie wiedział nic o teorii muzyki.

— Na sukces w ogóle się nie zapowia­dało, ale Józek miał wielką determina­cję. Na uczelni był od rana do północy. Nie miałam osoby, która by tak ciężko pracowała — wspomina prof. Anna Ra­dziejowska. Orliński w trzy lata nadrobił wszystkie braki.

Mówi, że jest pracoholikiem. Żeby za­robić na płatne studia, pracował jako akrobata, a także jako model. Ma gęste kręcone włosy. Na niektórych zdjęciach wygląda jak chłopcy z obrazów Caravaggia. Uroda jak z barokowego obrazu i barokowy głos, taki, którym przed laty śpiewali kastraci.

Nowy Jork

W podróżen walizce Orlińskie są: buty na trening, kilka koszulek, ze­staw koszul i fraków. Także nuty i kom­puter. — I oczywiście zestaw podróżnika: maska nawilżająca powietrze, słuchaw­ki wyciszające hałasy otoczenia, gruba zimowa czapka, w której podróżuję na­wet latem, i okulary przeciwsłoneczne, bo nie lubię, gdy pasażerowie widzą, jak śpię — opowiada.

Lotniska i samoloty to jego dru­gi dom. Tylko w Nowym Jorku śpiewał w styczniu, lutym i marcu. Regularnie kursuje tam od lat. Po ukończeniu stu­diów w Warszawie wyjechał do Juilliard School, najsłynniejszej amerykańskiej szkoły muzycznej. Uczył się u kanadyj­skiej sopranistki Edith Wiens. — Gdy zaczynałem studiować, miałem proste marzenie: zaśpiewać jeden utwór w mia­rę czysto i najlepiej, żeby ludziom się to podobało — wspomina.

W 2017 r. wziął udział w konkursie dla młodych śpiewaków operowych organizowanym przez Metropolitan Opera. Rywalizację wspomina tak: — Ten konkurs jest jak liga piłkarska. Najpierw eli­minacje, potem regionalne finały, a dalej rozgrywka finałowa w Metropolitan. To trwa niemal cały rok.

Orliński zdobył w konkursie naj­ważniejszą nagrodę. To mu dało wstęp do najważniejszych sal koncerto­wych. W ciągu trzech lat od tego suk­cesu zdążył zaśpiewać w Carnegie Hall i w Lincoln Center, na najważniejszych nowojorskich scenach, i oczarował pub­liczność. — Józek ma mnóstwo wdzięku scenicznego. Ma charyzmę, jego się słu­cha i ogląda — wspomina nauczycielka Orlińskiego.

— W zeszłym roku graliśmy kameral­ny koncert dla 60 osób — opowiada śpie­wak. — Patrzysz im w oczy, widzisz ich emocje. Innym razem śpiewałem kon­cert w Moskwie przed czterema tysiąca­mi osób. To jak skoncentrowana energia, wielka siła, która napędza śpiewaka.

Ale nawet tłum w Moskwie to tylko garstka w porównaniu ze słuchaczami w internecie. Gdy Orliński przyjął za­proszenie francuskiego radia, by zaśpie­wać arię „Vedrò eon mio diletto” z opery Giustino Antonia Vivaldiego, myślał, że nagranie odbędzie się w studio. Wy­brał się na nie jak na wakacje — krótkie spodnie, znoszone trampki, wymięta ko­szula. Okazało się, że na sali jest nie tyl­ko mikrofon, ale i kamera.

Na YouTubie film odtworzono prawie trzy i pół miliona razy. Udało się stwo­rzyć operowy viral.

Lonigo, Włochy

Kiedy kilka lat temu Orliński do­stał propozycję nagrania płyty dla fir­my Warner Classics, potraktował sprawę poważnie i niekonwencjonalnie. Wielu śpiewaków zaczyna przygodę z nagry­waniem płyt od śpiewania hitów, ale on poszedł swoją drogą. Zadzwonił do ko­legi, Yannisa François, śpiewaka z Gwa­delupy, który podróżując po świecie, szuka w bibliotekach manuskryptów zapomnianych utworów. Razem z Or­lińskim wybrali 40 dawnych partytur, w większości niewykonywanych od lat. Przez ponad półtora roku muzycy prze­kładali barokowe utwory Johanna Davida Heinichena, Jana Dismasa Zelenki i kilku innych mniej znanych kompozy­torów na język współczesnej muzyki.

Potem Orliński spakował walizkę i wy­jechał do Włoch.

Wylądował w Lonigo, maleńkiej miej­scowości pod Wenecją. Razem z orkie­strą II Pomo d’Oro zamknął się w starym zamku, gdzie przez kilka tygodni szyko­wał muzykę na płytę Anima Sacra. Pra­cowali po osiem godzin dziennie.

— Józek żył jak mnich — wspominają Michał Więckowski i Mateusz Erdmann, filmowcy, którzy przez kilka tygodni podróżowali ze śpiewakiem i kręcili do­kument o nim — The Inner Voice. Mu­zycy orkiestry grali przez kilka godzin, potem chowali instrumenty i szli na drinka. On szeptem, żeby nie nadwerę­żyć głosu, mówił tylko: „Idę spać”.

— Żeby śpiewać, trzeba znać siebie. Musisz wiedzieć, co można zjeść, a co so­bie darować. Musisz sprawdzić, jak ci się śpiewa po kawie, a jak po kawie z mle­kiem. Jak zareagujesz na ryby, mięso, przyprawy. Zjesz coś nieodpowiedniego i nagle ucina ci głos — tłumaczy Orliński. — Higiena głosu wymaga, żeby pić dużo wody i spać. To proste, dlatego czasami lepiej po prostu zamknąć się w pokoju i czekać na sen.

Nawet to nie gwarantuje, że głos zabrzmi perfekcyjnie. Gdy na pró­bie orkiestra zagrała pierwsze takty utworu Zelenki, śpiewakowi odebra­ło głos. — To ze wzruszenia. Gdy sły­szysz dźwięki oboju, które układają się w melodię wykonywaną pierwszy raz od ponad 300 lat, to po prostu milkniesz — opowiada.

Te emocje słychać na płycie, któ­rą zachwycają się recenzenci. Piszą, że słuchanie debiutanckiego albumu Or­lińskiego to przeżycie duchowe.

Frenkfurt, Niemcy

— Muzycy często powtarzają, że to, co najlepsze, wydarza się na próbach, gdy jest luz. Zgadza się, ale ja kocham być na scenie — opowiada kontratenor. W 2018 r. do współpracy zaprosił go te­atr we Frankfurcie. Miał zagrać tytułową rolę w operze Rinaldo Jerzego Fryde­ryka Händla. Nie spodziewał się, jakie to będzie wyzwanie. — Przychodzę na pró­bę i myślę, że nie damy rady. To będzie hardcore! Nie wytrzymam tych trzech godzin na scenie, z mieczem, który waży kilkanaście kilogramów. W dodat­ku muszę nim walczyć tak, że iskry lecą — opowiada. Wreszcie przyszedł czas na spektakl.

Orlińskiemu znów towarzyszą pol­scy filmowcy. Kamera łapie śpiewaka na kilka minut przed spektaklem. Jest sam w pokoju prób, skupiony. Ten czas jest dla niego jak medytacja. Powoli rozgrze­wa mięśnie, rozciąga się. — Czasem lu­dziom wydaje się, że śpiew to kwestia ust albo głowy. Tak naprawdę śpiewa całe ciało od stóp do głowy. Całym sobą pra­cujesz na dobre brzmienie tego instru­mentu — tłumaczy mi Orliński.

I właśnie wtedy przydaje się breakdance. — Większość ćwiczeń pomaga mi utrzymać ciało w stanie ciągłej gotowo­ści, usprawnia aparat oddechowy, który w śpiewie jest najważniejszy. W muzy­ce barokowej, tak jak w breakdance, jest mnóstwo miejsca na wolność interpre­tacji. Jeśli tylko opanowałeś reguły, to masz pełne pole do popisu — mówi.

Orliński zbiera owacje we Frankfur­cie, Nowym Jorku i w Warszawie. — To nie jest ogień, który wypali się w dwa sezony — mówi prof. Anna Radziejow­ska. — Orliński dopiero wchodzi do świa­towego topu i będzie jak najwięksi: Philippe Jaroussky i Andreas Scholl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji