Ilustrując Brechta
Teatralna legenda głosi, że prapremierowa publiczność uznała w 1928 roku Operę za trzy grosze za spektakl do cna rozrywkowy. Że gangsterski romans wzruszał, a śpiewane co i rusz songi bawiły. Mało kto przejął się Brechtowską krytyką społecznego ustroju, w którym koniec końców wszystko da się spieniężyć. Czy u Kościelniaka jest miejsce na pogadankę o marksistowskiej filozofii? Jest, i to więcej niż u Brechta, bo reżyser zdecydował się na aktualizacje i dopowiedzenia, tyle że i tym razem widz bardziej skupi się na widowisku niż na wywodzie o materializmie dialektycznym. Dobrze to czy źle?
Jest oczywiście opowieść – o rywalizacji gangstera Mackiego Majchra z Jonatanem Peachumem o wpływy w londyńskim półświatku i względy Polly, kochanki pierwszego, córki drugiego. Jest tłum żebraków, zorganizowanych w dochodową korporację i jest kasta dziwek, które braki po wrażliwości zapychają tłustymi banknotami. I jest wreszcie finał z królewską defiladą, różniącą się tak niewiele od publicznej egzekucji. Kościelniak przedstawia tę historię w przewrotnie historyzującej konwencji – bo choć nie ma tu kostiumów z międzywojnia, to wszystko organizuje ekspresjonistyczna estetyka, której gruba kreska i ostre kolory dziś znane są już nie tylko z opracowań o latach dwudziestych, ale i z ambitniejszej popkultury. W gęstych perukach i w bielonych twarzach, z przerysowanym gestem i z doklejoną na lepki klej przesady mimiką gra się tu frontem do publiczności, troszcząc się o wizualną precyzję przedstawienia. Precyzję zaskakująco różnorodną, w której rewiowe tańce rywalizują o uwagę widza z inteligentnymi projekcjami, współczesną wersją Brechtowskich tabliczek informujących o miejscu i treści danej sceny. Jest widowisko. I to widowisko wielkiej próby i z nieczęstym w teatrze rozmachem. Głęboka scena Jaracza daje schronienie kilkudziesięciu aktorom i tancerzom jednocześnie, w fosie orkiestrowej ciśnie się spory zespół muzyków, działa sznurownia, zapadają się zapadnie. A jednak mimo tej eksplozji fajerwerków co chwilę powraca domagające się odpowiedzi pytanie: o czym jest ta Opera? Dlaczego ją wystawiono?
I tu Wojciech Kościelniak okazuje się zaskakującym tradycjonalistą, nie próbując przełamywać naczelnej zasady dramaturgicznej Brechta, która realizuje się nie w budowaniu napięcia i ciekawości, a w ukazywaniu, że światem rządzi jedna, pieniężna reguła, zaś kolejne zdarzenia są tylko jej ilustracją i wypełnieniem. Bo przecież historia Mackiego Majchra mogłaby być dłuższa, ale i mogłaby skończyć się w połowie. Lekcja byłaby zawsze ta sama: jedynym porządkiem świata jest porządek transakcji, w którym zawsze zatriumfuje to, co materialne. Kościelniak nie próbuje z tą materialistyczną tezą dyskutować – przeciwnie, obdarza ją jeszcze bardziej bezpośrednim przypisem. Gdy familia Peachum ugniata i formuje mięso na fastfoodowe burgery, nikt nie zdąży sobie nawet zadać pytania, co albo kogo przemielono, by zapchać wygłodniałe brzuchy – liczy się przecież szybki utarg i szybka sytość. Tekturowe pudełka na obsmażane kanapki i papierowe torby jak z McDrive’ów czy UberEat są tu heroldami tłumienia buntów i gaszenia rewolucji. Wszystko da się sprzedać, a jeszcze bardziej wszystko da się kupić – czy to w roku 1928, czy niemal wiek później. Ta sama porażka miłości, ten sam rechot dygnitarskich twarzy na awersach monet i nadrukach z banknotów. Te same problemy, i nawet wojny podobne, choć tu Kościelniak aktualizuje Operę za trzy grosze zamieniając wspomnienia o pacyfikacji Indii Brytyjskich na wspomnienia z niedawnych wojen na Bliskim Wschodzie. Jak wyrzut sumienia włóczy się przed oczami policjanta Jackiego Browna posępna kobieta, kryjąc pod czadorem ciążowy brzuch i szukając rozbieganym wzrokiem ojca niechcianego dziecka. Przychodzi z bezradności, czy może z gniewem? Tylko do Browna, czy może do całego kupczącego świata Zachodu? W spektaklu nie ma odpowiedzi na to pytanie – może za sprawą ograniczeń licencyjnych, niechętnych modyfikacjom fabuły Brechta, może z niechęci samego reżysera do dosadności dopowiedzeń. A jednak kobieta w czarnym stroju, przetoczywszy się przez umysł Jackiego, długo jeszcze powłóczy nogami w świecie myśli widza: odległa od jaskrawego krzyku Opery za trzy grosze, niepokoi pustką swojego milczenia.
Pomijając koszt produkcji i eksploatacji przedstawienia, wydaje się, że największym wyzwaniem bądź ryzykiem tej Opery za trzy grosze jest gra bez mikroportów. Jakby chciano dowieść, że ten teatr – nie bez powodu uznawany za ostoję tradycjonalizmu i bastion oporu wobec interdyscyplinarnych poszukiwań współczesnej sceny – jest także ostoją klasycznie pojmowanego rzemiosła aktorskiego, opartego w znacznej mierze na niedostępnej zwykłemu zjadaczowi chleba wydolności strun głosowych wykonawców. Szkoda, bo przez tę decyzję i tak już trudny bieg przez płotki nieprostej harmonii muzyki Kurta Weilla, zmienia się w wyczerpujący wyścig w duchu ironmana. Aktorzy muszą krzyczeć, by ich głos nie zginął w przestrzeniach sceny i niezagłuszony harmiderem świetnego skądinąd ruchu scenicznego przebił się przez orkiestrę. Interpretację zastępuje zwykle walka o fortissimo, tym trudniejsza, że toczona na gruncie linii melodycznej bez transpozycji wysokości. Podziw dla wykonawców, będący faktycznie podziwem ich kondycji, szybko ustępuje miejsca empatii – czy nazajutrz będą w stanie wydobyć z siebie słowo? Szkoda, zwłaszcza, że te kilka pojedynczych ballad zaśpiewanych jednak do mikrofonu, w których aktorzy mogli szepnąć, westchnąć i trafić w nutę nie forsując gardła, dawało wyobrażenie o tym, co traciła publiczność.
Wspomnienie wizyty w teatrze mąci jednak coś innego – program do spektaklu. I w pierwszej kolejności nie dlatego, że jest zdawkowy i sztampowy. Raczej dlatego, że biogram Brechta przeklejono do teatralnej broszury w pierwszej części z internetowej Encyklopedii Instytutu Grotowskiego, redagowanej przez Sylwię Fiałkiewicz i Dariusza Kosińskiego, a w drugiej z artykułu Romana Pawłowskiego opublikowanego w „Wyborczej” szesnaście lat temu. Czy podano źródła? Oczywiście, że nie. Co więcej, oba plagiatowane teksty metodą kopiuj-wklej przeniesiono z internetowych witryn do spektaklowego programu, nie zadając sobie nawet niewielkiego trudu zamiany pauzy na dywiz lub elektronicznych „górnych” cudzysłowów na cudzysłowy „dolno-górne”, zgodne z polskimi normami edytorskimi. „Niestety to wygląda źle, / Ten świat na mordę stacza się!” – śpiewają w Operze za trzy grosze. W Teatrze Jaracza zadbano o ilustrację tych słów.