Artykuły

Gdzieś na prerii krańcach

W westernach panują bezwzględne reguły Jeśli jesteś słaby, najpewniej zginiesz. Jednak Smolar i Buszewicz nie pokazują postaci podobnych do tych, które pamięta się za sprawą chociażby Clinta Eastwooda.

Kiedy zaczynano próby, pewnie nikt w lu­belskim teatrze nie przewidywał, jak dysku­towanym tematem stanie się w ostatnich ty­godniach edukacja. Rosnące wątpliwości dużej części społeczeństwa co do wprowadzanych zmian w połączeniu z widmem strajku na­uczycieli stopniowo budowały napięcie. Pierw­sza kulminacja minęła i w tej chwili tem­peratura lekko opadła. Egzaminy końcowe i matury odbyły się, lecz reforma wydaje się nie do zatrzymania, a strajk — jeden z naj­większych, jakie widziano po 1989 roku — trwa w zawieszeniu. Kolejnych wydarzeń można spodziewać się bliżej września, przed począt­kiem kolejnego roku szkolnego. Jak w takim kontekście wyglądają Kowboje, których kwiet­niowa premiera zbiegła się z pierwszymi dniami nauczycielskiego protestu? Na pew­no nie można zarzucić im publicystycznej jednostronności czy doraźności. Byłoby za­skakującym rozczarowaniem, gdyby Anna Smolar i Michał Buszewicz uznali na przy­kład, że problemy zaczęły się niedawno i win­na jest tylko minister Anna Zalewska. I chociaż osadzają akcję w pokoju nauczycielskim, odpowiedzialność rozkłada się także na ro­dziców, kuratoria, dyrektorów, skamieniały system. System, który opiera się na rywali­zacji: zaliczaniu sprawdzianów, zdobywaniu punktów, niekończącym poddawaniu się oce­nie. Niemniej głównymi bohaterami są nau­czyciele, którzy niczym tytułowi kowboje muszą odnaleźć się w ogniu codziennej walki.

Dziki Zachód

Wydaje mi się, że we wspomnieniach ze szko­ły dominują te nie najlepsze. Dopiero z czasem, wraz z zacieraniem się szczegółów, powstaje nostalgiczne wrażenie, w dużej mierze wyni­kające z równoległej tęsknoty za minioną mło­dością. Moja pamięć o tamtym czasie jest na­dal całkiem świeża i nie zdążyła jeszcze zostać poddana obróbce sentymentalizowania. Jeśli chodzi o samo uczenie się, z trwogą uświada­miam sobie, ile wiadomości już uleciało. Szcze­gólnie z przedmiotów ścisłych, które zawsze by­ły mi bardziej odległe. Mimo długich przygo­towań do matury z matematyki (byłem w pierw­szym roczniku, dla którego była ponownie obo­wiązkowa), wołałbym, żeby nikt z zaskoczenia nie postawił mnie w sytuacji, w której musiałbym ją napisać ponownie…

Pozwalam sobie na te wynurzenia, bo mam wrażenie, że przez powszechność doświad­czenia przejścia przez szkołę i przedstawie­nie tematu przez Smolar i Buszewicza z kil­ku punktów widzenia — powstaje szansa na znalezienie przynajmniej jednego skrawka, który dla widzów może okazać się bliski. Dla mnie taki pojawił się już w jednej z pierw­szych scen, kiedy w monologu matematyczki Joli pojawiło się udawanie jako podstawo­wy wzorzec zachowania: „Przetrwają najsil­niejsi. I ci, co najlepiej udają. Ja udaję przed dziećmi. Dzieci udają przede mną i przed ro­dzicami. Rodzice przed nauczycielami. Na­uczyciele przed dyrekcją. Dyrekcja przed ku­ratorium. Kuratorium przed ministerstwem. A ministerstwo przed panem Markiem, który jest portierem w ministerstwie, ale się go wszy­scy boją”. Jakbym powrócił na pierwsze studia i słyszał jednego z moich profesorów, który, zirytowany na milczenie grupy po zadaniu jakiegoś pytania odnoszącego się do podsta­wowej wiedzy, wybuchnął: „Ja udaję, że Pań­stwa uczę, a Państwo udajecie, że studiujecie”.

Ten i kolejne tematy pojawiają się w rozmo­wach prowadzonych w nietypowym, bo w sche­matycznie reprezentującym saloon, pokoju na­uczycielskim. Scenografia Anny Met to zaledwie kilka elementów, ale w tej prostocie jest czytelna. Scenę otoczono niską ścianą z kartonu, w której przejście stanowią znane z westernów, wahadło­we drzwiczki. Po lewej niewielki kaktus, z prawej strony stół z paroma krzesłami i zawieszoną ponad podłużną lampą. W miejsce horyzontu roz­wieszono wielki namiot. Taka przestrzeń wraz z opracowaniem muzycznym Rafała Paradowskiego, w którym mieszało się charakterystycz­ne brzmienie drumli z surfrockową gitarą, kie­ruje skojarzenia do świata znanego z filmów o Dzikim Zachodzie i skłania do zastanowienia się nad tym, jacy są tytułowi kowboje.

Rewolwerowcy

W westernach panują bezwzględne reguły. Nie ma miejsca na litość. Jeśli jesteś słaby, naj­pewniej zginiesz. Albo w pojedynku, albo w na­padzie rabunkowym, albo przez przypadek. Jednak Smolar i Buszewicz nie pokazują postaci podobnych do tych, które pamięta się za sprawą chociażby Clinta Eastwooda. Najbli­żej do tego typu pewności wspomnianej już matematyczce Joli (Jolanta Rychłowska). Ma zaczesane do tyłu krótkie jasne włosy, żółty sweter pod szyję, sznur korali i brązowe spod­nie dzwony. Jest ostoją tradycyjnego sposobu myślenia o szkole. Nauczyciel ma budzić lęk, być nieczuły, podawać wiedzę, mieć swoje sta­łe miejsce przy stoliku. Kontrola i dyscyplina — to sprawdzone narzędzia, które mimo zmian, reform i deform pozwalają przetrwać. Jak usły­szy od Rodzica (Przemysław Gąsiorowicz) — bę­dącego raczej komicznym reprezentantem róż­nych negatywnych, często wykluczających się cech (w jednej scenie potrafi być przymilny, by w innej oskarżać o nieróbstwo i marnowa­nie czasu), aniżeli stereotypowym ojcem — to ona powinna być dyrektorem. Dyrektorem jest jednak młody wuefista Maciej (Maciej Grubich), który nie do końca odnajduje się w roli szefa. Stara się spoufalać, opowiadając o waka­cjach, na które chciałby pojechać z dziewczy­ną, ale na samą myśl o wizytacji z kuratorium zaczyna panikować. Groteskowe grono pedagogiczne uzupełniają świetliczanka Edyta (Edyta Ostojak) i geograf Daniel (Daniel Dobosz). Ona — we wzorzystej sukni, z burzą blond loków — chciałaby być nowoczesną, „fajną” nauczycielką, która się uśmiecha do uczniów i jest lubiana. On — nieśmiały, w wyciągniętym swetrze i okularach — ma poczucie bycia zbędnym mentem. Jak gdyby przepraszał, że w ogóle żyje. Dobrze wie, że jest wyśmiewany, do tego obawia się, że jego przedmiot zaraz połączą z przyrodą, i na dodatek nieszczęśliwie podkochuje się w Edycie.

Do tej pary należą dwa monologi wypowie­dziane wśród i do publiczności. Edyta w pierw­szej części zwraca się jak do uczniów, którym proponuje wspólną podróż. Jeśli się na nią zde­cydują, bez oczekiwań i wzajemnych uprzedzeń, mogą wydarzyć się cuda. Ci, którzy postano­wili jej zawierzyć, mogą za taki uznać później­szą opowieść Daniela. Wykorzystuje wiedzę o tym, że jest przezywany „Koń” i używa tego za podstawę przemiany w mustanga. Zdejmu­je okulary, ściąga sweter i okazuje się, że pod nie­ciekawym pozorem skrywał się ciekawy czło­wiek, który chciałby poczuć smak wolności. Miejsca jednak na to nie ma i chwilę uniesie­nia przerywa Dyrektor, wskakując podwład­nemu na plecy i dosiadając go.

Obok takich niepotrafiących zdobyć się na odrobinę więcej niż przeciętność nauczycieli są jeszcze dwa elementy, oddające hierarchicz­ną strukturę edukacji. To, co reprezentuje po­jawiająca się w końcowych fragmentach spekta­klu kuratorka-Indianka (występująca gościn­nie Sonia Roszczuk). Mówi niewiela (jej głos brzmi kilka razy z offu, w głowach nauczycieli, obnażając ich lęki i kompleksy), a niepokój wpro­wadza samą obecnością: w przeciwsłonecz­nych okularach, beżowej kurtce i białych spod­niach, z czarnym pióropuszem na głowie, ma w sobie coś z dziwności postaci Nobody z Truposza Jima Jarmuscha. Chodzi wolnym krokiem, na lekko ugiętych kolanach; ze spokoju nie są w stanie wytrącić jej ani nadgorliwe zaangażowanie dyrektora, ani zarzuty matematyczki Joli. Jeśli przyjąć, że coś ją jednak przejmuje i przy­chodzi na scenę do (i dla) kogoś, jej celem jest Uczennica (Justyna Janowska), której przeka­zuje pióropusz.

Problemy mają wszyscy uczestnicy szkol­nych pojedynków, ale właściwą ofiarą jest ona. Już przed pierwszą sceną leży na scenie mar­twa i padnie jeszcze kilkakrotnie. Nie dogadu­je się z ojcem, nie bawią jej pseudonowoczesne metody świetliczanki, słownym „pif-paf” za­strzeli ją matematyczka. W wierszowanym mo­nologu, na tle spuszczonego ze sznurowni słoń­ca, przyrówna szkołę do cmentarzyska, gdzie umierała tak na „sali z parkietem w linie”, jak i na lekcji matematyki za błąd w obliczeniach: „Co jeszcze we mnie umarło? Ile tego będzie? / Gdzie leżą dalsze groby? / Wszędzie / Odbywały się magiczne akcje / By unicestwić moje spontaniczne reakcje. / Liczne”.

W ostatniej części przedstawienia pokój na­uczycielski znika — szkoła spłonęła w pożarze. Ścianki zostają zdemontowane i otwiera się widok na wnętrze namiotu z porozrzucanymi materacami. W pewnym sensie wszystkie szko­ły w tym momencie płoną. Nie wydaje się, żeby pomogły tutaj fajka pokoju czy kilka dolarów więcej. Nie pomoże także prosty układ choreo­graficzny, który chciano zatytułować „Radość po udanej odsieczy wiedeńskiej" — jedyne, co mają do zaprezentowania tajemniczej kuratorce. Potrzeba głębokiej zmiany w myśleniu wszystkich, których dotyczy edukacja: jej or­ganizatorów, nauczycieli, rodziców. Bez niej na nic zdadzą się okrągłe stoły i w nierównej wal­ce kolejni uczniowie będą padać trupem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji