Dziady na urodziny
W listopadowy wieczór w XVIII-wiecznym Teatrze Królewskim w Łazienkach pojawiły się romantyczne duchy przywołane za sprawą Adama Mickiewicza, Stanisława Moniuszki i Ryszarda Peryta, który po raz trzeci w reżyserskiej karierze sięgnął po muzyczną wersję II części Dziadów. Wybór to symptomatyczny na inaugurację Polskiej Opery Królewskiej powołanej zaledwie trzy miesiące wcześniej, której oddano w gościnne użytkowanie ten zabytkowy teatr. Instytucja — w myśl manifestu sformułowanego przez jej dyrektora Ryszarda Peryta mająca się odwoływać do tradycji operowych sięgających dworu Władysława IV — rozpoczęła działalność arcypolskim dramatem z muzyką ojca opery narodowej. I przypomniała, że Widma to utwór nadal niedoceniony, choć Moniuszko umiejętnie złączył słowo z muzyką — prostą a sugestywną, wyrazistą a uległą wobec siły poetyckiego tekstu.
Ryszard Peryt stworzył misterium: nastrojowe, skromne, bo odwołujące się do wyobraźni widza, a nie intrygujące sugestywnością scenicznych obrazów. Obrzęd Dziadów został bardziej przywołany słowem — z wstępnymi didaskaliami dramatu, odczytanymi przez Dawnego Aktora, który niczym znużony wędrowiec w zniszczonym płaszczu pojawił się na scenie Teatru Królewskiego. On też wrócił w finale z Mickiewiczowskim Upiorem i fragmentami Inwokacji z Pana Tadeusza. Kreujący tę postać Ryszard Peryt odnalazł w tekstach bardzo osobisty ton; był to rodzaj podsumowania drogi, jaką przeszedł przez własne życie artystyczne.
Dziady-Widma zostały wystawione właściwie w wersji półscenicznej, z instrumentami dętymi na scenie (w kanale zmieścił się jedynie kwintet smyczkowy), z chórem ulokowanym po obu stronach i niewielkim miejscem, gdzie mogli stanąć Guślarz i przywołane zjawy. Wszystko zostało spowite w czerni z niewielkim dodatkiem wizualizacji (między innymi Chochołów Wyspiańskiego i wizerunku Matki Boskiej Ostrobramskiej), ruch i gest ograniczono do minimum. Jednak teatralny obrzęd miał sugestywną siłę, a to zasługa zarówno samego utworu, jak i wykonawców.
Orkiestra Polskiej Opery Królewskiej, złożona z muzyków po przejściach (wyrzuconych z Warszawskiej Opery Kameralnej), zagrała z niezwykłym skupieniem, czujnie prowadzona przez Tadeusza Karolaka. Przytłumienie instrumentów dętych, wynikłe z umiejscowienia ich za wykonawcami, pozwoliło na mocniejsze wyeksponowanie słowa. A jeśli przekazywał je Adam Kruszewski (Guślarz), to zarówno pod względem wokalnym, jak i aktorskim widz mógł obcować z kreacją najwyższych lotów.
Bardzo dobrym Widmem Złego Pana był Wojciech Gierlach, ciekawie rozwiązano scenę z Aniołkami śpiewającymi z teatralnych lóż (Anastazja i Andrzej Marusiak). Pomniejsze, głównie aktorskie role wykonali Sławomir Jurczak (Starzec), Jakub Kordas (Kruk) i Zuzanna Saporznikow (Sowa). W finale do solistów Polskiej Opery Królewskiej dołączyli z widowni pozostali śpiewacy zatrudnieni w nowej instytucji. Był to symboliczny gest jedności, świadectwo gotowości do dalszych działań. Czym stanie się POK w przyszłości, trudno jednak na razie ocenić.