Artykuły

Solidarność

Jako nastolatek myślałem, że „solidarność” to jedno z naj­prostszych i najpiękniejszych słów na świecie. Słowa jednak chodzą własnymi drogami, tracą nie­winność i obrastają kolejnymi pokła­dami znaczeń. W dzisiejszej Polsce „solidarność” jest słowem nadużywa­nym i niepokojącym. Kiedy brzmi, każdy słyszy co innego. Podobnie jak w przypadku piosenki powracającej raz po raz w spektaklu Pawła Wodzińskiego Solidarność. Rekonstrukcja, jednej z dwóch premier finisażu podsu­mowującego dyrekcję Wodzińskiego i Bartosza Frąckowiaka w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Nieliczni roz­poznawali w niej słynną pieśń Macieja Pietrzyka Boże nasz z czasu strajku w Stoczni Gdańskiej, zauważając przy okazji, że zmieniła się nie do poznania, bo zyskała ostre, rockowe brzmienie i angielski tekst. Inni stwierdzali, że spektaklowi towarzyszy opowiadają­ca o strajku piosenka Solidarity zespołu Angelic Upstarts, z tą samą melodią. Angelic Upstarts nagrali dwie wersje Solidarity, różniące się tekstem. Jedna (z albumu Reason Why?, 1983) to wyraz solidarności Zachodu z polskimi robot­nikami. Druga (album Lost and Found, 1991) jest głosem protestujących stoczniowców, wyraźnie inspirowanym tek­stem pieśni Pietrzyka. Bydgoski spek­takl wykorzystuje obie.

Kinga Dunin pisała w „Krytyce Politycznej”: „«Boże nasz, Boże nasz, jak ten strajk długo trwa» po angielsku naprawdę brzmi jakoś inaczej”. Owszem, bo słynny refren pieśni Pietrzyka w drugiej wersji Angelic Upstarts brzmi: „Dear God, dear God, dear God, let this strike, cruel strike carry on”. U Pietrzyka stoczniowcy modlą się o to, by wreszcie odpocząć, wrócić do domu, a w końcu — do nor­malnej pracy. W wersji angielskiej pro­testujący bojowo proszą o to, żeby strajk trwał. Zmęczony strajkiem stoczniowiec zmienia się w bohatera walki o godne życie, któremu skarga już nie przystoi. Czy to piękne uwznioślenie pewnego doświadczenia, czy jego przekłamanie wbrew temu, co czuli jego uczestnicy, w imię tego, co odpowiada gustom zachodniego odbiorcy? W spektaklu nie słyszymy jednej piosenki, tylko trzy, tak od siebie różne, że wcale nie tak łatwo je skleić w jednolitą całość.

Tekst bydgoskiego spektaklu jest oparty na stenogramach z I Zjazdu Solidarności w 1981 roku. Przestrzeń gry może się kojarzyć z salą obrad — rzędy krzeseł, przejście w środku, z przodu stół prezydialny z mikrofo­nami. Iluzją obecności w hali Olivia bawią się aktorzy, wygłaszający nie tylko przemowy, ale również komuni­katy organizacyjne (najwięcej emocji u widzów wywołują — podobnie jak nie­mal czterdzieści lat temu — ogłoszenia o zmianie pory obiadu). Znajdujemy się jednak w przestrzeni, której zadaniem jest nie naśladowanie, a komentowanie przeszłości. Aktorzy w zwyczajnych, codziennych strojach siedzą na umiesz­czonych po obu stronach widowni podestach. Odgrywając kolejne wystą­pienia. często je przerywają lub popra­wiają oryginalny tekst. Białe ściany mogą służyć jako ekrany do wyświetla­nia dokumentów czy klipów wideo. Jest też stanowisko dla grającego na żywo zespołu. Na widownię często działa kilka bodźców jednocześnie, a do tego czasem dochodzących z różnych stron — na przykład kiedy odczytywaniu fragmentów stenogramów towarzyszy projekcja filmu z lewej strony, obraz z rzutnika folii z przodu i muzyka dobiegająca z prawej.

Pierwsza część przedstawienia jest poświęcona wystąpieniom zagra­nicznych gości zjazdu, kolejno przed­stawianych przez aktorów, czasem w oryginalnych językach, czasem w tłumaczeniu. Przywoływane w ich wystąpieniach konteksty bardzo sil­nie podkreślają to, o czym wielu dziś zapomina — że Solidarność była nie tylko opozycją wobec działań komunistycznych władz, ale również, a może przede wszystkim, ruchem walczącym o prawo robotników do godnej pracy, tak jak wiele innych organizacji związ­kowych Europy i świata. Występujący na I Zjeździe związkowcy z Włoch, Wielkiej Brytanii i USA patrzyli na nią z ogromnym zainteresowaniem nie ze względu na sprawy Polski, a wła­sne — sukces tak potężnego ruchu mógł oznaczać zmiany również w ich krajach. Solidarność stała się wielką nadzieją europejskiej lewicy. To spoj­rzenie, podążające za intuicjami Jana Sowy, przedstawionymi w książce Inna Rzeczpospolita jest możliwa, ma w sobie coś bardzo odświeżającego w czasach, kiedy spór o dziedzictwo Solidarności ogranicza się niemal wyłącznie do lokalnych rozgrywek politycznych.

Kiedy raz za razem padają słowa „wyzysk”, „sprawiedliwość” czy „godne warunki pracy”, na ekranach pojawiają się nagrania wideo, czasem z lat osiemdziesiątych, ale czasem jak najbardziej współczesne, takie jak na przykład protesty przeciwko poli­tyce oszczędności w Grecji i Brazylii. I tu zaczyna się kłopot — spektakl przywołuje odległe od siebie nie tylko geograficznie, ale również gospodarczo i politycznie konteksty, po czym bardzo prosto je ujednolica i ujednoznacznia. Aktorzy pomagają widzowi, co chwila mu przypominając, że przecież proble­my socjalne, o których rozmawiają dele­gaci zjazdu, są wciąż aktualne. Ale czy wspólnota kluczowych haseł wystarcza do stawiania obok siebie sytuacji pol­skich stoczniowców z roku 1981, bra­zylijskich demonstrantów z roku 2017 i dzisiejszych ludzi pracy w Polsce? Na ile spojrzenie zachodnich związ­kowców pokrywa się z tym, co chciała osiągnąć i w co wierzyła Solidarność? Ile było w nim autentycznego zaanga­żowania, a ile politycznego wyracho­wania? Tak, amerykańska federacja związków zawodowych wspierała walkę o wolność w Polsce, ale w despotycz­nych państwach Ameryki Łacińskiej wspomagała, zgodnie z amerykańskim interesem, starania o zachowanie status quo. Międzynarodowa i ponadczaso­wa wspólnota ideałów, którą sugeruje bydgoskie przedstawienie, jest dużo bardziej niejednoznaczna, niż chcieliby tego twórcy.

Jest tu trochę tak, jak w przypadku różnych wersji Boże nasz / Solidarity — chociaż łączy je melodia, to jednak nie ta sama piosenka, a najciekawsze pytania rodzą się nie z podobieństw, a różnic i pęknięć. Spektakl nie próbu­je o nie pytać, tylko podkreśla kolejne paralele, wciąż oparte na tych samych podstawach. Traci na tym nie tylko merytorycznie, ale również dramaturgicznie. Wielokrotne powtarzanie tych samych wątków robi się po pewnym czasie monotonne, a próby urozmaice­nia są efektowne, ale powierzchowne. Czasem widownię rozrusza dynamiczna muzyka, a czasem prześmieszne parodie wystąpień zagranicznych delegatów (brawa dla Małgorzaty Trofimiuk i Jana Sobolewskiego!). Podejmowane przez aktorów zabawy w dystansowanie się od przedstawianego materiału (popra­wianie i zmienianie tekstu stenogra­mów, wyświetlane na ekranie ręczne dopiski na dokumentach czy wybucha­jące co chwila drobne sprzeczki) też są raczej urozmaiceniem niż budowa­niem autentycznej przestrzeni dyskusji. Pomysł na wyrwanie Solidarności z pol­skiego sosu narodowego i pokazanie jej w szerszych, międzynarodowych per­spektywach jest kapitalny, ale zabrakło ciekawych pomysłów na jego realizację.

Druga część przedstawienia działa podobnie. Punkt wyjścia jest bardzo ciekawy, ale punkt dojścia — niestety mniej. Głównym tematem jest jedno z ważnych pęknięć w obozie posierpniowej Solidarności — losy uchwały o samorządzie pracowniczym, która proponowała radykalne zmiany w try­bie wyznaczania dyrektorów przed­siębiorstw, przekazując decyzję w tej kwestii radom pracowniczym. Krajowa Komisja Porozumiewawcza w negocja­cjach z władzami przystała na stanow­czo bardziej umiarkowaną propozycję, za co była później ostro krytykowana przez część delegatów zjazdu. W byd­goskim spektaklu to jednoznacznie oceniany moment porzucenia ideałów. W scenie odgrywania posiedzenia KKP członkowie i eksperci komisji to karyka­tury, mówiące do siebie zdrobnieniami, poklepujące się po plecach i naśmiewa­jące się z szeregowych związkowców — obraz uprzywilejowanej gromadki  zdradzającej w imię własnych interesów szerokie masy. To duże uproszczenie, grające chwilami na podobnych emo­cjach, jak lansowana dziś wizja rozmów w Magdalence. Polityczny kompromis łatwo przedstawić jako zdradę ludzi i ideałów, ale warto się też zastanowić, ile da się bez tego rodzaju kompromisów realnie osiągnąć. I pamiętać, że trudno o jednoznaczne, a jednocześnie uczciwe rozwiązanie tego problemu.

Chociaż przyglądamy się ewolucji projektu przedstawianego na I Zjeździe Solidarności, szybko staje się jasne, że bydgoski spektakl odnosi się do dzi­siejszej sytuacji w Teatrze Polskim w Bydgoszczy i właśnie to skojarzenie zaczyna w pewnym momencie w nim dominować. Przytaczający fragmenty stenogramów aktorzy kilkakrotnie wprost nawiązują do wyników kon­kursu, a przedstawienie kończy się projekcją nagrania z prób, na którym reżyser, aktorzy i dramaturg TPB rozma­wiają na temat możliwości zbudowania alternatywnej wobec instytucjonalnego teatru samorządnej wspólnoty.

Znowu chcialoby się powiedzieć — melodia podobna, ale to nie ta sama piosenka. Analogia między dyskusjami związkowców w roku 1981 i zespołu teatru w roku 2017 ma wiele słabych punktów, ale skupmy się na najważniej­szym. Przed finałowym nagraniem pada mocne, dramatyczne: „Taka jest wola załóg”. A w nagraniu aktorzy, dyrektor i dramaturg rozmawiają o projekcie uto­pijnego, samorządnego teatru. Kluczowa dla niego ma być autonomia zespołu artystycznego — przecież to on zna się na tworzeniu sztuki, więc publiczność i władze powinny mu zaufać i pozwolić na samodzielne podejmowanie kluczo­wych decyzji. W Bydgoszczy — wliczając dyrektorów i dział kuratorski — zespół artystyczny to dwadzieścia trzy osoby. Cała załoga teatru to sześćdziesiąt jeden osób. Nie podejmiemy poważnej dys­kusji na temat samorządności w insty­tucjach kultury, dzieląc pracowników na tych, którzy zajmują glos w ważnych sprawach i tych, którzy — zgadzając się z tamtymi lub nie — milczą. Warto o tym pamiętać w momencie, w którym kolej­ne świetne polskie teatry aktywnie się rozbija, często z wykorzystaniem zasady „dziel i rządź”.

Jednym z najczęściej pojawiających się zarzutów pod adresem Teatru Polskiego w Bydgoszczy za dyrek­cji Pawła Wodzińskiego i Bartka Frąckowiaka było stwierdzenie, że ma problem z przedstawieniami, które byłyby w stanie przemówić do sze­rokiej widowni, która, jak powszech­nie wiadomo, nie interesuje się ani polityką, ani problemami społecznymi czy gospodarczymi. Brak kontaktu z taką widownią bywał też często przywoływanym argumentem uzasad­niającym nieprzedłużenie kontraktu Wodzińskiego i przekazanie teatru w ręce Łukasza Gajdzisa. Jak na złość tego rodzaju krytyce TPB, zamykający ostatni sezon spektakl Workplace (tekst Natalii Fiedorczuk, reżyseria Bartosza Frąckowiaka) jest wzorcowym przy­kładem tego, jak powinno wyglądać przedstawienie zaangażowane społecznie, przemawiające do jak najszerszej widowni, a do tego niegłupie i porusza­jące tematy w sposób na tyle głęboki, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie.

Trzy kobiety w różnym wieku (Beata Bandurska, Anita Sokołowska, Magdalena Celmer) trafiają do niepoko­jącego centrum rekrutacyjnego. Zamiast zwykłej rozmowy kwalifikacyjnej czeka na nie płynąca z głośników seria poleceń i pytań, zadawanych miłym, nieznoszącym sprzeciwu kobiecym głosem. Przestrzeń, w której się zna­lazły (scenografia: Anna Maria Zajęty i Mikołaj Małek), to śmietnisko mniej­szych i większych akcesoriów do pracy (przede wszystkim biurowej): stare telefony, sfatygowane drukarki, ksero­kopiarka, ogromne kłębowisko kabli. W kącie sceny stoi fragment kolosalnej miotły, pod którym bohaterki schronią się w finale przedstawienia.

Zadaniem trzech kobiet jest odgry­wanie scenek z różnych sfer życia pracowniczego, za każdym razem opartych na wyrastających z hierarchii konfliktach: młoda ambitna mężat­ka (Sokołowska) kłóci się ze starszą sprzątaczką (Bandurska), dwie starsze panie z biura (Bandurska. Sokołowska) znęcają się nad świeżo przyjętą pracow­nicą, która niedawno skończyła studia (Celmer), początkująca nauczycielka (ponownie Celmer) konfrontuje się z dużo od siebie zamożniejszymi rodzi­cami swoich uczniów. W potyczkach w pracy nie bierze się jeńców, a (zwłasz­cza młodsze) bohaterki spektaklu czują, że w swoich rolach muszą się wykazać, żeby spełnić oczekiwania mówiącego do nich głosu. Brutalnie się upokarzają i znęcają nad sobą nawzajem.

Sporo tu scen autentycznie przejmują­cych — na przykład w momencie, kiedy młoda, dręczona przez starsze koleżan­ki pracownica biura (Celmer), której zadaniem jest kopiowanie stosów doku­mentów, zaczyna kopiować na ksero fragmenty swojego ciała, które następ­nie układa w koślawą całość i przykleja taśmą do lustra. W Workplace wszystko to jednak, nie tracąc grozy, jest pełne absurdalnego humoru. Ogromna w tym zasługa pełnego ciętych ripost i ostrej satyry tekstu Fiedorczuk (po długich autoprezentacjach dwóch młodszych kobiet najstarsza przedstawia się słowa­mi „Jestem osobą, która zdawała i zdała starą maturę”; młoda kobieta z dobrą pracą do sprzątaczki: „Jak to — kobieta z takimi zębami krytykuje kulturę, której nie rozumie?”), ale widać też, że reżyser i aktorki świetnie czują jego atmosferę i to, jak płynna jest w nim granica między wygłupami a autentycz­nym okrucieństwem. Wspólnie tworzą całość, która jednocześnie przeraża i rozśmiesza. Wcześniejsze spektakle Frącowiaka zaskakiwały odbiorców wciąż nowymi środkami, materiałami i przypisami do różnego rodzaju tek­stów. Tu forma jest dużo oszczędniejsza, spójniejsza — i wychodzi to przedstawie­niu na dobre.

Co najważniejsze — pełne ukrytej i jawnej przemocy scenariusze propo­nowane przez tajemniczy głos tylko z początku wydają się nieszkodliwie zamknięte w granicach odgrywanej fik­cji. Nierówności i hierarchie przez nie sugerowane szybko zaczynają wpływać również na relacje między kobietami. Kobiety zdają sobie sprawę, że się nimi manipuluje, ale zaczynają kopiować niektóre zachowania odgrywanych przez siebie postaci, na przykład wciąż zmuszając najstarszą ze swojego grona do przyjmowania najbardziej wyczer­pujących ról. To, że nie podobają nam się okrutne mechanizmy rywalizacji narzucane przez rynek pracy, wcale nie oznacza, że nie jesteśmy gotowi w nich uczestniczyć. Bydgoskie aktorki płynnie przechodzą od kolejnych poziomów gra­nia do rzeczywistości — przecież one też są w pracy. Pod koniec przedstawienia stają przed publicznością i z wyraź­nym wzruszeniem przedstawiają (jak wcześniej bohaterki) swoje życiorysy, tym razem zbudowane z kolejnych ról. To podsumowanie w momencie, kiedy dobiega końca pewna epoka w bydgo­skim teatrze, jest bardzo wymownym głosem w sprawie zmiany w TPB.

W finałowej scenie przedstawienia trzy kobiety poznają wreszcie tożsamość manipulującego nimi głosu — przedsta­wia się on jako Wolny Rynek. Nie chcą już go słuchać, chowają się pod stojącą w rogu sceny wielką miotłą (sic!) i sie­dzą tam przez chwilę — najpierw cicho jak myszy, potem zaczynają między sobą rozmawiać. Ale głos znowu się odzywa — pyta, czego pragną. Kobiety są zaintrygowane: a nuż tym razem coś się uda, Wolny Rynek wreszcie je czymś obdaruje? Gdy spektakl się kończy, wszystko wskazuje na to, że zaraz znowu ruszą w objęcia Rynku, bo ich uzależnienie od jego mechanizmów jest dużo silniejsze od pragnienia wolności i przyzwoitości.

Pierwsze przedstawienie finisażu stawia przed sobą ogromne zadanie przewartościowania mitu Solidarności — i nie jest w stanie go do końca udźwi­gnąć. Drugie ma mniejsze ambicje, ale za to radzi sobie z nimi świetnie. Buduje komiczną, ale i drapieżnie złośliwą wizję relacji w miejscu pracy, w której widz, podobnie jak trzy więzione przez Wolny Rynek kobiety, może spojrzeć z szerszej perspektywy na własną sytuację i zrozumieć cudzą. Bardzo proste — i bardzo ważne. To właśnie taka empatia jest najbardziej podstawowym fundamentem tego, o czym jako nasto­latek myślałem, kiedy słyszałem słowo „solidarność”.          

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji