Hanuszkiewicz podtrzymuje tradycję
O ile pamiętam, był to już chyba piąty „Sylwester u Hanuszkiewicza”. Publiczność warszawska byłaby szczerze rozczarowana, gdyby Hanuszkiewicz nie dał swej dorocznej, Sylwestrowej premiery, gdyby nie podtrzymał tradycji, rozpoczętej (w ostatnim dniu jego dyrekcji w Teatrze Narodowym) Śpiewnikiem domowym Moniuszki a kontynuowanej później (już na scenie teatru Ateneum) Synem marnotrawnym Trembeckiego, Cydem Corneille’a, a wreszcie Marią i Woyzeckiem Büchnera. Wszystkie te premiery były wydarzeniami nie tylko artystycznymi, lecz także towarzyskimi: spotykała się na nich elita kulturalna Warszawy, a także zaproszeni goście z Krakowa i Łodzi.
O wszystkich tych spektaklach pisałem na tych łamach, podkreślając zawsze olbrzymią energię i niewygasły temperament artystyczny Hanuszkiewicza, jego oszałamiające nieraz reżyserskie pomysły, a przede wszystkim najbardziej charakterystyczną cechę owych premier: dopuszczanie do głosu — i to zwykle pierwszego, decydującego o całym przedstawieniu — aktorskiej młodzieży, nierzadko debiutantów, z których wielu natychmiast potem zdobywało sobie nazwiska liczące się wśród naszego młodego aktorstwa. Praca z młodzieżą to szlachetne „hobby” Hanuszkiewicza, uprawiane przez niego jeszcze na scenie Teatru Narodowego, zawsze z największym powodzeniem.
Tak więc „Sylwester u Hanuszkiewicza” jest od pięciu lat świątecznym wydarzeniem numer jeden Warszawy; uczestnictwo w nim stało się już takie swoistym snobizmem, i to do tego stopnia, że obecnie pewien dowcipniś (może to nawet ja nim byłem) powiedział, iż od roku przeszłego począwszy, szczytem snobizmu będzie niechodzenie na Sylwestrową premierę Hanuszkiewicza mimo posiadanego zaproszenia, skoro zdobycie biletu na imprezę jest dla tak wielu nieosiągalnym marzeniem. Myślę, że ten niewinny żarcik nie sprawi Hanuszkiewiczowi przykrości. Nie wyobrażam sobie zresztą, żeby ktoś, mogąc w jego przedstawieniu uczestniczyć, dobrowolnie z tego zrezygnował.
W tym roku Adam Hanuszkiewicz przygotował swój Sylwestrowy wieczór w Teatrze Studio, na jego małej scenie (w tzw. malarni), do której dostęp utrudniony jest niestety niezliczoną ilością schodów (nie ma windy), a sala oferuje widzom niezbyt wygodne ławy i niewiele tylko krzeseł z przyzwoitym oparciem (ja co prawda nie mogę się skarżyć, bo siedziałem właśnie na takim krześle). W tych warunkach oglądaliśmy sztukę Woody Allena pt. Zagraj to jeszcze raz, Sam (jak może niektórzy pamiętają, ów tytuł jest cytatem dialogu z Casablanki, słynnego filmu z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman, przypomnianego niedawno w naszej telewizji).
Przyznam, że wybór przez Hanuszkiewicza tej właśnie sztuki na swą najnowszą, tak oczekiwaną premierę, był dla mnie niemałym zaskoczeniem. Woody Allen, pięćdziesięcioletni obecnie nowojorczyk, światowej sławy konik, autor licznych sztuk teatralnych i filmów zwłaszcza słynnego Manhattanu i jeszcze słynniejszego Zeliga), jest niewątpliwym idolem pewnej części młodych intelektualistów, jego twórczość wydawała mi się jednak zawsze dość daleka od znanych zainteresowań i upodobań Hanuszkiewicza. Zapewne Hanuszkiewicz sam zdaje sobie sprawę z niespodzianki, jaką tym razem sprawił swoim widzom, skoro w programie stara się niejako usprawiedliwić swój wybór, stara się zneutralizować negatywny odruch widza wobec propozycji Woody Allena, tłumacząc jej niewątpliwy niesmak i — jak pisze — jej „nietakty” rzekomą „podskórną warstwą metafizyczną” sztuki, manifestacją rzekomej „Nowej Wrażliwości”.
Otóż siedząc na owym uprzywilejowanym krześle z oparciem i słuchając historyjki o kompleksach — głównie seksualnych — młodocianego bohatera sztuki, historyjki pełnej wulgaryzmów i prostactwa, której tylko jedna króciutka scena przemów ta do mnie swym liryzmem i prawdziwą aurą poetycką, krótko mówiąc — historyjki o infantylnym durniu, którego bożyszczem jest nieporównanie męski Humphrey Bogart z Casablanki, nie mogłem, niestety, dopatrzeć się w niej żadnej „warstwy metafizyczni”, a proponowana „Nowa Wrażliwość” działała na mnie raczej odpychająco. I wybór tej sztuki na Sylwestrową premierę pozostał dla mnie zagadką.
Zapewne, w jej realizacji Hanuszkiewicz dał wiele nowych dowodów inscenizacyjnej i reżyserskiej maestrii, zastosował wiele chwytów i pomysłów umożliwiających prześledzenie do końca tej — wreszcie dość nudnej — historii, a przecież w ciągu całego spektaklu myślałem z nostalgią o zeszłorocznym Woyzecku o dawniejszym Cydzie i Synu marnotrawnym, a nawet o… Śpiewniku domowym. Bo i w młodzieżowej obsadzie sztuki Woody Allena nie odnalazłem tym razem wyraźniej zapowiadających się talentów. W końcu trudno odnajdywać je co roku. Z przyjemnością oglądałem tylko Gabrielę Kownacką, no, ale to już aktorka dojrzała.
Jednakże należy cieszyć się z tego, że Hanuszkiewicz podtrzymuje tradycję! I czekać z zainteresowaniem na premierę za rok, której obyśmy doczekali, czego wszystkim życzę. A myślę, że Adam Hanuszkiewicz, którego kocham, szanuję i wielbię, nie weźmie za złe staremu przyjacielowi tych kilku szczerych słów rozczarowania premierą tegoroczną.