Artykuły

Do Ameryki. Rozmowa z Wojciechem Engelkingiem

- Dostojewski pozwala swoim postaciom żyć. Podczas gdy u innych dziewiętnastowiecznych gigantów, Flauberta czy Tołstoja, kwestie postaci są dokładnie zaplanowane, wmontowane w całość, u Dostojewskiego właśnie to rozprzężenie dialogu jest symptomatyczne. Biesy powstały przecież w czasach, w których (jak pisała Maria Janion w swoim szkicu o Stawroginie) na każdym rogu, w każdym szynku rozważano sprawy ostateczne - Justynie Jaworskiej opowiada Wojciech Engelking.

Justyna Jaworska: Dlaczego Szygalow, a nie Szygalew?

Wojciech Engelking: Moja fascynacja postacią Szygalowa zaczęła się od lektury jednego z esejów Miłosza, zamieszczonego w tomie "Rosja. Widzenia transoceaniczne", a autor "Traktatu moralnego" znał jeszcze przedwojenne tłumaczenie "Biesów" i posługiwał się starym przekładem tego nazwiska. Od tłumaczenia Zagórskiego przez to najnowsze Adama Pomorskiego jest już Szygalew, ale ta nieaktualność ma swój urok.

Przyznam, że pański tekst wydał nam się cokolwiek... retro. Lubi pan awangardę?

Teatralnie faktycznie najbardziej wpłynęli na mnie Beckett i Bernhard. Z klasyki współczesności interesowali mnie brutaliści - Sarah Kane czy Mark Ravenhill - ale poza tym zatrzymałem się na dosyć starych rzeczach.

Didaskalia traktuje pan też awangardowo, jak precyzyjną partyturę.

Tylko że te didaskalia często kompletnie się nie łączą z tym, co aktorzy mają powiedzieć. Chodziło mi raczej o pokazanie niespójności tego, "co" i "jak" jest wypowiadane, co oczywiście prowadzi do Dostojewskiego i jego polifoniczności. Stąd narrator Biesów, Antoni Ławrientiewicz, deklaruje w finale "Cyklopa i Galatei", że będzie mówił czystym głosem, bo próbuje ową niespójność przezwyciężyć.

Nie przezwycięża jednak gadaniny.

Tak, bo Dostojewski pozwala swoim postaciom żyć. Podczas gdy u innych dziewiętnastowiecznych gigantów, Flauberta czy Tołstoja, kwestie postaci są dokładnie zaplanowane, wmontowane w całość, u Dostojewskiego właśnie to rozprzężenie dialogu jest symptomatyczne. Biesy powstały przecież w czasach, w których (jak pisała Maria Janion w swoim szkicu o Stawroginie) na każdym rogu, w każdym szynku rozważano sprawy ostateczne. Dlatego to gadanie, zapętlanie, grzęźnięcie w słowotoku jest tak istotne.

W zderzeniu głębi "dostojewszczyzny" z językiem awangardy jest jednak jakiś komizm. Zamierzony?

Komizm jest już u samego Dostojewskiego, wzięty zresztą w dużej mierze z Gogola. Śmieszność to cecha, której bohaterowie Dostojewskiego najbardziej się boją, bo ich kompromituje w ich nieustannej walce o uznanie. Jak u Kojve'a muszą wciąż ustalać, kto jest panem, a kto niewolnikiem.

A kto "ostatnim człowiekiem"?

Takim ostatnim człowiekiem był Stawrogin, dlatego się powiesił. Ale rozumiem, że to także pytanie o to, czemu w ogóle sięgam po tak ostentacyjnie sztuczną formę. Dostojewski był na ogół adaptowany realistycznie, a niedawno został użyty publicystycznie, w "Kto zabił Alonę Iwanowną" Michała Kmiecika. Chciałem uniknąć jednego i drugiego. A szczególnie drugiego, by nie robić jeszcze większego publicysty z myśliciela politycznego, który i tak często bywał publicystą i bazował przecież na bardzo aktualnych problemach ówczesnej Rosji i nie tylko Rosji. Ale wracając do Kmiecika jako do przykładu: oczywiście można użyć haseł i klisz z klasyki, by opowiedzieć o palących polskich sprawach, tylko po co? Dajmy na to, mnóstwo polskich polityków dałoby się opisać przez analogię do starego Karamazowa, nawet to robiono; mnie jednak bardziej interesuje sam model, mechanizm tych powieści, bo to on jest uniwersalny. Zdecydowałem się zatem na rodzaj fantazji na motywach.

Głównie na motywie Szygalowa, który w "Biesach" jest postacią poboczną.

No właśnie, niby należy do piątki Wierchowieńskiego, ale mało o nim wiadomo, a w pewnym momencie zupełnie z powieści znika - i tyleśmy go widzieli. Zostaje po nim kajet, który Wierchowieński czyta Stawroginowi. Mój pomysł jest taki, że Szygalow pojechał do Nowego Świata, bo metafora Ameryki jest u Dostojewskiego niezwykle silna. Pojechał, by zrealizować utopię ze swojego zeszytu.

Chociaż "szygalewszczyzną", królestwem równości, nazywano zazwyczaj komunizm.

Tak, Szygalow jako inżynier dusz. W ten sposób czyta go Miłosz: jako proroka komunizmu. Ja jednak rozumiem to zdecydowanie szerzej.

A jeśli tak...

To jak? Akcja Biesów dzieje się w 1870 roku, w tle mamy wojnę francusko-pruską i wciąż rozpalające publicystykę rosyjską dyskusje wokół zniesienia poddaństwa chłopów (podobne do tych, jakie w Ameryce prowadzono nad zniesieniem niewolnictwa), przyjmujące postać dylematu: wolność kontra równość. Kojviańskie szukanie uznania w świecie, gdzie wszyscy są równi, nakłada się na wciąż aktualny, Gogolowski świat rang i czynów. Dostojewski jest jednak drugim myślicielem, który ten konflikt tak dojmująco opisuje. Pierwszym był Alexis de Tocqueville, którego "O demokracji" w Ameryce ukazało się w Rosji w 1860 roku, a więc tuż przed zniesieniem poddaństwa, i było książką ogromnie popularną, po tym jak wcześniej stało się przebojem na skalę Europy. Dostojewski czytał ją na pewno, podobnie jak powieść Maria, albo o niewolnictwie w Stanach Zjednoczonych Gustava de Beaumonta, towarzysza de Tocqueville'a w wyprawie do Ameryki. W drugim tomie O demokracji... znajdziemy zaś wywód o tym, że wolność i równość nijak nie mogą ze sobą współistnieć, bo jeśli się na siebie nałożą, nastąpi jakaś potworna urawniłowka i tyrania większości. Co ciekawe, analogią między Dostojewskim a de

Tocqueville'em prawie nikt się nie zajmował, znalazłem o tym wzmianki w jednej biografii oraz jeden artykuł porównujący "O demokracji..." z Legendą o Wielkim Inkwizytorze. Ale to jeszcze nie tłumaczy wątku amerykańskiego...

Zaraz, o Ameryce Dostojewski pisał chyba niewiele?

Za to obsesyjnie, to są malutkie wtręty, w każdej bodaj powieści. Od czasu do czasu czytamy, że ktoś tam jedzie do Ameryki, tylko że tak naprawdę nikt do tej Ameryki nie jedzie - to jest metafora samobójstwa. Na przykład kiedy Swidrygajłow w "Zbrodni i karze" żegna się z Porfirym Piotrowiczem, mówi "Powiedz przyjacielu wszystkim, że pojechałem do Ameryki" i strzela sobie w łeb. W Młodziku z kolei bohater kompromituje młodych liberałów słowami "Wy marzycie tylko o tym, żeby zniszczyć wszystko, przejąć władzę nad światem a potem skryć się w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej". Rogożyn w "Idiocie" o największym bestialstwie (a pamiętajmy, że sam jest bestią) mówi: "To jak odkrycie Kolumba!".

Czyli Ameryka jako zło, metafizyczne antypody?

Tak, ale także ziemia bez tradycji, bez korzeni. De Tocqueville pojechał tam głównie dlatego, że bardzo mu się nie spodobała tak zwana książeczka amerykańska, czyli René jego wuja de Chateaubrianda. Tam, przypomnijmy, mamy bardzo idealistyczny obraz dzikiej przyrody Luizjany...

Sentymentalny landszaft?

Ale nie roussoistyczny - może raczej jak w Pawle i Wirginii de Saint-Pierre'a? De Tocqueville nie był tak naiwny jak jego wuj, miał świadomość, że Ameryka to wcale nie jest raj na ziemi i że nie ma powrotu do czystego stanu natury, w którym mogłoby się narodzić nowe społeczeństwo. Kiedy w pierwszym tomie "O demokracji..." płynie łódką przez jezioro Oneida "śladami pewnego Francuza" (czyli własnego wuja René), na widok malowniczych resztek chatki na wyspie wzdycha "Więc i tu są ruiny!".

Jak na tym obrazie Lorraina, "Krajobraz z Akisem i Galateą"?

W pewnym sensie. To jest ładny, dość konwencjonalny pejzaż z drezdeńskiej Gemäldegalerie, który zrobił na Dostojewskim tak ogromne wrażenie, że jego opis wkłada w usta Stawroginowi. Mamy tam morze, skały, a na pierwszym planie małe ludzkie postaci skulone w zniszczonym szałasie - to chroniący się przed zazdrosnym Polifemem zakochani, Akis i Galatea. Co ciekawe, na obrazie nie ma cyklopa, choć można jego kształtów dopatrzyć się w skale. Są za to ruiny chatki. I wciąż jest Akis. Czyli katastrofa już się dokonała, a zarazem jeszcze nie.

A co o samej Ameryce czytamy w "Biesach"?

Zostaje wspomniana raz: Kiryłow i Szatow mówią, że byli w Ameryce, aby zobaczyć życie amerykańskiego robotnika, czyli życie na najbardziej podłym poziomie istnienia. Mamy jednak kajet Szygalowa i mamy obywatela jego (nie)zrealizowanej utopii, czyli Stawrogina, gościa nie z tego świata. To pociągający potwór, fantazja o wielkim człowieku, który stanie niczym pan ponad niewolnikami, by ich pogrążyć. Stawrogin istnieje zresztą głównie w opowieściach o nim, jest rodzajem zbiorowej projekcji. Jego samobójstwo (czyli, w świecie Dostojewskiego, Ameryka) jest ziszczeniem, ukoronowaniem tej utopii. I tu powrócę do pytania o to, dlaczego sam wybrałem staroświecką awangardową formę. Uznałem, że ten niemożliwy do pomyślenia świat, czyli Amerykę, którą Dostojewski znał z de Tocqueville'a, należy jednak rozmontować, rozłożyć na czynniki pierwsze, by zobaczyć, skąd się wzięła.

Oczyścić do kosteczek?

Dokładnie. Bo jeśli sobie uświadomimy, że Amerykanom udało się w tak krótkim czasie zbudować system społeczny, który Europejczykom takim jak Burke czy de Maistre nie mieścił się w głowach, to trzeba wypreparować ten system do modelu - w przeciwnym razie gotowi będziemy przyjąć, że on jest "naturalny", że "tak po prostu jest".

Nie wiem, czy dobrze czytam pana sztukę, ale wydaje mi się konserwatywna.

I słusznie. (śmiech) Trudno z dwóch myślicieli tak reakcyjnych jak de

Tocqueville i Dostojewski zrobić piewców rewolucji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji