Anabaptyści
Anabaptyści to na nowo napisana pierwsza sztuka Dürrenmatta (1946 r.), która nosiła tytuł: Es steht geschrieben. Dlaczego napisana na nowo? Autor ujrzał po dwudziestu latach ten sam temat w innej perspektywie.
Efekt? Zamiast dramatu historycznego mamy oto komedię o sceptycznym spojrzeniu na historię — utwór całkowicie współczesny, zakamuflowany kostiumem historycznym.
Anabaptyści to Dürrenmatt inny, szekspirowsko-brechtowski, olśniewający bogactwem teatralnym i rzemiosłem dramaturgicznym — teatr patetycznego gestu, grozy, pomieszanej z błazeństwem i groteską.
Anabaptyści to wspólna nazwa powstałych w XVI w. sekt protestanckich; najbardziej pokojowo usposobiona grupa religijna, z której powodu polało się przecież morze krwi. W opanowanym przez anabaptystów westfalskim mieście Munster Jan Bockelson, krawiec z holenderskiej Lejdy, niewydarzony aktor-kabotyn zakłada „Nową Jerozolimę”. Ten fałszywy Chrystus wyda miasto na rzeź straszliwą, byle tylko zaspokoić swoją szaleńczą obsesję teatru: reżyserować i grać! (Reżyseruje więc wielkie sceny koronacji, nabożeństw, procesji, manifestacji i egzekucji — wygłodniałym nędzarzom miast chleba rozdając fikcyjne tytuły i urzędy).
Ludwik René, reżyser spektaklu w Teatrze Dramatycznym (specjalista od Dürrenmatta) dał nam widowisko barwne, bogate, pełne sprzeczności stylistycznych — „wściekły kabaret literacki” (jak to trafnie określił Jaszcz). Nie uronił nic z wartości intelektualnych i widowiskowych sztuki, mocno wyakcentowując drwinę z historii i aluzyjność odniesień do współczesności.
Bardzo piękną oprawę scenograficzną dał spektaklowi Jan Kosiński, a Ali Bunsch zaprojektował śliczne kostiumy. Dobrze też harmonizowała z przedstawieniem dowcipna — prawie kabaretowa — muzyka Tadeusza Bairda.
Aktorsko przedstawienie w Teatrze Dramatycznym jest na pewno interesujące. Uderza trafność obsady: chociażby Ryszard Pietruski w głównej, bogatej i trudnej roli Bockelsona. Nie wyobrażam sobie doskonalszego odtwórcy tej postaci (największej chyba w dotychczasowej karierze tego utalentowanego aktora). Błysnął całą gamą tonów: był chytry, kabotyński brutalny, płaszczący się, obrzydliwy — przy tym świadomy swojego fałszu i nicości.
Znakomitym cesarzem był Andrzej Szczepkowski, błyskotliwie prowadził grę dyplomatyczną (jeden z najświetniejszych epizodów sztuki), w czym wybornie sekundowali mu: Czesław Kalinowski (kardynał), Piotr Pawłowski (biskup), Stanisław Jaworski (Landgraf Heski) Feliks Chmurkowski (elektor) i Olgierd Jacewicz (kanclerz).
Po brechtowsku, z pasją zagrała rolę Zieleniarki Katarzyna Łaniewska.
Z mniejszym przekonaniem (choć przecież kulturalnie) interpretowali swoje role: Zbigniew Zapasiewicz (mnich-humanista) i Mieczysław Milecki (burmistrz Knipperdolinck) — byli zbyt serio. Jak z kolei zanadto farsowi byli: Mieczysław Stoor i Józef Nowak w rolach żołdaków cesarskich.
Jeszcze wyróżnić należy trafną w stylu Judytę Janiny Traczykówny i bardzo dobry przekład sztuki Zbigniewa Krawczykowskiego.
Anabaptystów Dürrenmatt kończy słowami biskupa:
„— Ten nieludzki świat musi stać się bardziej ludzkim. Ale jak? Ale jak?”
Właśnie.