Co piszczy w trawie?
Rzadko się zdarza, by teatr trafił tak bezbłędnie w charakter utworu, jak dwukrotnie na przestrzeni siedmiu lat uczynił to z "Konduktem" Jerzy Krasowski. Sukces w Nowej Hucie polegał przede wszystkim na właściwym odczytaniu komedii Drozdowskiego. Sukces we Wrocławiu do odczytania tego dodaje jeszcze znakomite aktorstwo. Nie brakło go i w Nowej Hucie, ale to, co zaprezentował Wrocław, dystansuje jednak krakowską realizację. Polifoniczny występ wybitnego zespołu w ostrej, nie przebierającej w środkach, sztuce współczesnej, wystawionej z należnym pietyzmem przez jeden z najżywszych teatrów w Polsce, jest wydarzeniem zasługującym na uwagę. To nic, że większość wrocławskich wykonawców pamiętamy z Nowej Huty. Nie ma również większego znaczenia fakt, że podobna jest dekoracja i podobna intencja, a nawet interpretacja sztuki: czasy są inne, a to, co jest społecznym czy historycznym tłem przedstawienia (bo nie akcji przecież), decyduje o jego prężności. Tło to, blade i nikłe ostatnio w teatrze, uciekającym od współczesnego tematu, jak diabeł od święconej wody, okazało się dla Drozdowskiego wyraźnie korzystne. Wydobyło i zaostrzyło wiele właściwości sztuki - jednej z tych nielicznych sztuk o Polsce, którą umieliśmy przyjąć i odczytać. Odczytaliśmy ją, mimo że metafora wydała się zgrzebna, a mechanizm prosty - mimo lub właśnie dlatego. W komediowo-makabrycznych perypetiach konduktu odnaleźliśmy bez trudu refleks współczesności. Wizerunek społeczeństwa, dalekiego od wytartych sloganów i lukrujących zakłamań, pokazanego w drapieżnym, godnym teatru przerysowaniu. Obraz urazów i nieufności, głębokich przemian obyczaju, norm i wartości przeciętnego Polaka w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, licznych napiąć przebiegających wzdłuż granicy wieku, środowiska, ba, wykształcenia nawet. Rozdzielają skutecznie - ale i integrują równocześnie - sześcioosobową (nie licząc sołtysa, znakomicie pointującego akcję) grupę przypadkowo zebranych, ludzi, ów pogrzeb, trumna ze zwłokami górnika, wieziona w upalne lato do odległej, świętokrzyskiej wsi, defekt samochodu i konieczność doniesienia zmarłego na własnych barkach o te - bagatela! - pięć, dziesięć kilometrów, byle nie uchybić czci, byle nie sprzeniewierzyć się majestatowi śmierci i zdążyć za wszelką cenę na czas, "żeby wieś widziała, jak człowieka szanują po miastach", to jedynie pretekst, zgrabny wątek fabularny, na jakim Drozdowski, poprzez odkrywcze w naszej dramaturgii zagęszczenie języka, poprzez uchwycenie składni kilku slangów, buduje swoje świadectwo w chwalebnej równowadze między właściwością słów a znaczeniem obrazów. Cechą bowiem charakterystyczną "Konduktu" jest gęstość. Gęstość żywego, umiejętnie zbrutalizowanego, języka. Wydaje się tak autentyczny i naturalny zarazem, jakby był cytatem (metoda magnetofonu!), gdy w istocie jest przecież skromną literacką parafrazą coraz drastyczniejszej, coraz bardziej rozchwierutanej, mowy ojczystej. Pełno w nim "gówniarzy", "chmyzów", "sukinsynów", sporo "choler" i "szlaków" i "trzymania pyska", sporo " gizdów pierońskich" i zwykłego "bżdżenia", że już nie wspomnę o uniwersalnym dla nas wszystkich "gównie", czy o zwyczajnym w tej mowie "kurewstwie". Są i portki pod groźbą rychłego napełnienia, i to, co się nazywa "nagła krew zaleje", a wszystko to naturalne, gdy trzeba dowcipne, wydestylowane bez trudu z żywej polskiej mowy. Nieomal niewidoczne w wartkim i burzliwym dialogu tej sztuki. Parafraza językowa "Konduktu" ściśle przylega do bogatego pierwowzoru, a dzięki swej lapidarności i trafności, posiada nie byle jaki walor sceniczny: określa ton komedii, narzuca klimat i styl realizacji, trafnie odczytany przez wrocławskiego realizatora. Język "Konduktu", stanowi bez wątpienia największy walor sztuki, lecz nie ogranicza się do efektownej lapidarności. Podporządkowany treści, funkcjonalny wobec przenoszonych znaczeń, służy pokazaniu, co komu w duszy gra. Kto się kogo boi, kto o czym myśli, za czym tęskni, od czego odcina. W miarę upływu akcji niezgodna od początku grupa ulega dalszej polaryzacji. Pawelski, "delegat Komitetu Kopalnianego", postać w założeniu śmieszna i negatywna, nienawidzi inżyniera. Odczuwa głęboką socjalną (bo przecież nie klasową) nieufność do sakramenckiego inteligenta, nie za to, co reprezentuje tamten poprzez własną postawę i pracę w kopalni, ale za to, kim jest i co osiągnął. Za to, że zdobywając dyplom, potwierdzający bądź stwarzający nawet społeczną nobilitację, wzniósł się tym samym nad wątpliwy autorytet działacza określonego typu, budowany nie dzięki walorom umysłu i charakteru, ale poprzez insynuację i nastraszenie, przez swoisty monopol i rodzaj szantażu, jaki na epoce odcisnął swego czasu tak złowieszcze piętno. Ten negatywny a dobrze zapamiętany model, odchodzącego w przeszłość nieufnego i małostkowego pośrednika rewolucji, piastującego wraz z awansem całe piekło własnych nieufności i kompleksów, Wojciech Siemion zagrał we Wrocławiu z najwyższą sprawnością. Na jednostkowe ("ludowe") właściwości swego aktorstwa nałożył zjadliwą intencję, zmierzającą do pokazania i ośmieszenia, do przypomnienia i potępienia zarazem. A że uczynił to mieszając szyderstwo z pobłażliwością, bezwzględność z ciepłym chwilami, wręcz dobodusznym komizmem - tym większa zasługa aktora, który we Wrocławiu, po "Śmiesznym staruszku" Różewicza, pokazanym trochę obsesyjnie pod batutą Helmuta Kajzera, osiągnął w krótkim czasie kolejny sukces. Partnerował mu z powodzeniem Artur Młodnicki, starszy, przez to i pewniejszy siebie, reprezentant inteligencji, aktorsko równie plastyczny, choć mniej efektowny, niż Siemion. Witold Pyrkosz, wielki Cześnik niedawnej "Zemsty", i nowohucki odtwórca postaci, grał ponownie Sadybana. Grał kierowcę-cwaniaka, kierowcę-reprezentanta całych pokoleń profesjonalistów tej branży, wytrwale utrzymującej się na peryferiach lumpenproletariatu, obrosłej tradycją, posiadającą własny styl, własne obyczajowe i psychologiczne znaki wywoławcze. Grał znakomicie. Wypróbowaną vis comica nadawał całości ów wyraźny ton komediowy, bez którego sztuka Drozdowskiego byłaby na scenie jedynie nieporozumieniem. Określał pułap i wytyczał granice, w jakich rozgrywało się przedstawienie, wypełnione szczelnie szyderstwem i obserwacją. Bo byli tam jeszcze dwaj bezkompromisowi, na pozór, przyjaciele zmarłego. Dwa wiejskie cwaniaczki na miejskim dorobku, obrońcy czci i rzecznicy pamięci, dbali aby nikt, broń Boże, nie zaniechał czegokolwiek, co w ich pojęciu należy się jakoby lokatorowi trumny. Chłopcy - jak się okazało - niezgorzej skłóceni, a nawet, o zgrozo, pełni ukrytej niechęci wobec nieboszczyka, zagrani zostali przez Ferdynanda Matysika i Ryszarda Kotysa. Była też trafna w charakterystyce wiejska dzieucha, gnębiona pojawiającymi się właśnie objawami błogosławieństwa bożego, zbyt hojnego jak na zakres deklarowanych i przeżytych doświadczeń, grana przez Mariannę Gdowską, i był przede wszystkim wyborny Sołtys, pokazany koncertowo przez Zdzisława Karczewskiego. Postać w sztuce niezwykle ważna, bo rozbijająca na nice naiwne, wyrosłe z dawnych wyobrażeń, przeświadczenia obu młodzieńców o ważności pochówka i powadze ceremonii. To właśnie Sołtys przekonał skutecznie zacietrzewionych nad miarę młokosów, że wieś patrzy dziś na to innymi oczyma: że exodus do miasta uważa się dzisiaj już za rodzaj zdrady. Za wyprawę na własne konto i ryzyko, która jeśli nie przecina, to osłabia na pewno więzi i uczucia.
Sołtys w tej komedii staje się wyrazicielem i nieomal komentatorem zachodzących przemian. Jest upostaciowieniem ewolucji i miarą wydarzeń - jak gdyby był sędzią czynów i świadkiem zapóźnień. Rzecz o tyle ważna, że w istocie czas wydaje mi się prawdziwym bohaterem "Konduktu". Czas wyznacza postawy i różnicuje reakcje. Czas pozwala na dyskretną drwinę Sołtysa z pogrzebowej gehenny całej szóstki, czas wreszcie określa niekłamaną współczesność utworu - jednego z bardziej bezkompromisowych świadectw, jakie wystawiła swym czasom nasza dramaturgia.
Jak niemal każdy utwór współczesny "Kondukt" nie miał najłatwiejszego życia. Mimo paru bardziej lub mniej zręcznych realizacji nie doceniliśmy go w hierarchiach dramatu. Słusznie więc przypomniał ją tak rzetelnie wrocławski Teatr Kameralny. Parę lat, jakie upłynęły od prapremiery, nie jest jeszcze epoką. Oglądanie się w przeszłość wyjść nam może jedynie na dobre. Krasowski obejrzał się i "wyszło". Interesujące, co zobaczą inni? Czy się w ogóle potrafią obejrzeć?