Cocktail à la Beniowski
Opuszczamy teatr po tym przedstawieniu i myśli nam się układają w melodię wiersza, a przed oczyma snuje wstęga poetyckich obrazów. Oto miara ekspresji tego poematu w jego wersji scenicznej.
Czytało się Beniowskiego w szkole i poza szkołą. Nie pomniejszając uroków obcowania sam na sam z wierszem Słowackiego, trzeba zauważyć, że obraz dodał dziełu blasków nieoczekiwanych — obraz taki, jak go oglądamy, w misternej kompozycji tonów i cieni, z doprawą roziskrzonych pomysłów inscenizatorskich, z wirtuozerskim operowaniem magią teatru.
Udają się Adamowi Hanuszkiewiczowi eksperymenty przenoszenia na scenę dzieł niescenicznych. Po Norwidzie w Teatrze Narodowym, po Panu Tadeuszu w Teatrze TV, przyszła kolej na Beniowskiego.
Co wygrał Hanuszkiewicz przede wszystkim na partyturze tego utworu? Słowacki, jak wiadomo, układał Beniowskiego w poemat o dawnej Polsce i o sobie samym. To „o sobie samym” jest w przedstawieniu wątkiem wiodącym, a nie akcja, wiotka zesztą, nie dzieje ubogiego, lecz tryskającego animuszem szlachcica na Podolu, choć na tej kanwie rzecz jest zbudowana. Ale właśnie na kanwie, którą inne piękności wypełniają i zdobią.
Z osnowy historyczno-literackiej, z której wiemy, jaki to kontratak przedsięwziął Słowacki, przeciw komu mierzył i kogo pognębiał, też tyle w spektaklu zostało, co zachowuje posmak wiecznych sporów twórcy z krytykami. Czyli to co i współcześnie jest aktualne. Czas okazał się surowy wobec treści, które dziś nazwałoby się ideologią utworu. Mała doza zamieszczonych w drugim akcie, pięknosłownych, romantycznie natchnionych wywodów o Polsce, o Bogu, o Narodzie, aż nadto starcza, żeby dojrzeć jakim ściegiem biegnie nić złota w utworze wieszcza.
Przede wszystkim tym, dotyczącym Jego samego. A więc przedstawienie ma Słowackiego za bohatera. I tym bardziej może być „podbudowane” wstawkami z innych utworów. Dygresje, w które Beniowski obfituje, odsłaniają osobowość poety: jakim był, jak tworzył, jak igrał poetyckim tematem, jak kąsał, gdy zaszła potrzeba. Hanuszkiewicz objawił Słowackiego-czarodzieja, co „snem pisze, a z mgieł rozjaśnionych bierze” oraz Słowackiego — niezrównanego adwersarza.
Krasiński w liście do poety radził użyć przeciw wrogom broni bardziej skutecznej: „Przemieszaj trochę żółci do swoich lazurów” — pisał. Wyszła z tego znakomita, jak wiadomo, mieszanka słów jedynych: celnych, ostrych, musujących i w każdym calu wytwornych. Pysznym cocktailem okazała się w tworzywie teatralnym. I bardzo apetycznie została podana.
Hanuszkiewicz gra głównego prezentera: zapowiada sztukę, przedstawia osoby, wchodzi w akcję, przerywa ją, błyskotliwie komentuje, wiąże na powrót — z wdziękiem, dowcipnie, elegancko. Naprawdę znakomity w roli porte-parole poety! Wszystko, co poza nim się dzieje, jest obrazowaniem, ciągiem scen, dopełniających myśl przewodnią, jak mozaika.
Beniowskiego gra Daniel Olbrychski — z temperamentem, z przytupem, z takąż samą ochotą do szabli, co do amorów. Jak on w tę rolę wybornie utrafił! Parę rysów i mamy oto portret młodego Polonusa w całej okazałości.
Aniela Joanny Sobieskiej najbliższa jest z kobiecych postaci ideałowi romantycznej bogdanki. Ludwikę Ewy Wawrzoń konkretyzuje wspomnienie „kochanki z pierwszych dni”. Można wątpić, czy Słowacki widział Muzy w takim ucieleśnieniu, w jakim tu występują. W każdym razie są to Muzy polskie z pochodzenia; strojem, gestem i nobliwą postawą dopełniają klimatu.
Jeśli o klimacie mowa, to emanuje on przede wszystkim z niezapomnianie pięknej scenografii: rozległy, turkusowy horyzont przecina łukiem spływający pas słucki, to łącząc się z kobiercem rozesłanym na ziemi, to unosząc nad stepami Podola. Raz tęsknie, raz kapryśnie daje słyszeć o sobie „oprawa muzyczna” — do taktu z kalejdoskopowo zmiennymi obrazami, do koloru z opalizującym wierszem.
Żeby wyrazić smak i rodzaj pomysłów inscenizatorskich, które przedstawienie pointują, wymienię dwa przeciwstawne: pełen poezji „rozgołębiony” taniec przed obleganym Barem i brawurowy atak kawalerii na lajkonikach w obronie miasta. Zresztą pomysł goni tu za pomysłem. Hanuszkiewicz ma do nich szczęśliwą rękę i powtarza wypróbowane w innych okazjach.
Gra bardzo liczny zespół. Galeria bogata w typy i poniekąd przekrojowa. Mariusz Dmochowski jak ze spiżowego kruszcu buduje postać Księdza Marka. Zofia Kucówna, jako Matka Boska Poczajowska przejmująco zawodzi nad polskim padołem.