Artykuły

„Beniowski” Hanuszkiewicza

Najpierw — jeszcze raz zdumienie, które nam zawsze towarzyszy przy lekturze arcypoematu Beniowski: gatunek ironii i autoironii, dowcipu, poczucia humoru, dystans intelektualny wobec opisywanych spraw i ludzi oraz własnej twórczości — przecież to wszystko tak bardzo współczesne, dzisiejsze, tak bardzo utrafiające w naszą wrażliwość ludzi drugiej połowy dwudziestego wieku! I ta sama gorzka tonacja w mówieniu o sprawach narodu, wynikająca z żarliwego zaangażowania w jego sprawy. I jeszcze — zdumiewający niekiedy profetyzm, który w pełni pokrywa tytuł „wieszcza” używany autoironicznie w poemacie.

Mniej zdumienia wywołuje fakt, że takiego właśnie Beniowskiego pokazał Hanuszkiewicz. Był przedtem przecież jego Fantazy, a jeszcze przedtem — osiem lat temu — Ksiądz Marek, pierwsza powojenna premiera tego dramatu. No więc po Księdzu Marku i po Fantazym musiał przyjść Beniowski.

I jeszcze: był w cyklu telewizyjnych portretów „czterech wieszczów” Hanuszkiewicza również i Słowacki, tak jak był Norwid, który w rozbudowanej formie trafił potem na scenę Teatru Narodowego, na której Hanuszkiewicz pokazał -przecież jedną ze swych najpiękniejszych prac scenicznych — Nieboską Krasińskiego. Oto Teatr Narodowy — narodowy nie tylko z nazwy i „pierwsza scena” nie tylko z tradycji. Tak jak daleki od kurtuazji jest ten mój wstępny ukłon.

Wychodziło się po premierze (po prapremierze chyba, bo inscenizacja teatralna Beniowskiego w takim rozmiarze i wymiarze była prapremierowa) z tzw. mieszanymi uczuciami. Po części pierwszej — fascynacja, duża satysfakcja intelektualna z przepysznej arcyinteligentnej zabawy teatralnej, jaką zaproponował na tekście Beniowskiego Adam Hanuszkiewicz. Właśnie — zabawę. Bo Hanuszkiewicz usunął lub złagodził wszystkie akcenty ostre, gwałtowne, wydobywając i podając w sposób teatralnie fascynujący ironię, akcenty pamfletowe, dowcip, „łagodną” raczej, ugłaskaną przez reżysera satyrę z wdziękiem, pomysłowo, elegancko. I jest ta pierwsza część przedstawienia, zbudowana wyłącznie z tekstów „Beniowskiego”, bardziej jednolita stylistycznie, niż oryginał. Słowacki, kiedy brnął w poetyckie dygresje odbiegające klimatem od kilku pierwszych pieśni — wołał: „Na Boga! Muzo! Trochę śmiechu!”.

Hanuszkiewicz w części pierwszej nie musiał się „popędzać”: wymyślił dla tej części sprawny mechanizm, który równie sprawnie mu się rozkręca, dając rzadką radość dla ucha i oka widza. Inspirację dla formy tej części i jej klimatu czerpał zarówno w poetyce oryginału, jak i w określeniach poety dotyczących formy i gatunku poematu, a wyrażanych tonem „półserio”. Hanuszkiewicz prowadzi rzecz na pograniczu inteligentnego pamfletu i kabaretu literackiego. Zebrał z tekstu całą niemal śmietankę, ale jako prowadzący spektakl (pod skromnymi trzema gwiazdkami na afiszu kryje się przecież sam poeta) robi z tego kremu pyszności. A więc: zderzenia „klimatu” różnych scen, dystansowanie się wobec wypowiadanych (przez siebie lub innych) fraz, pointowanie przez „zwischenrufy”, nasycenie całości klimatem zabawy. Jest tej zabawy właśnie „tyle, ile potrzeba dla zabawy gminu”. Ale czasami Hanuszkiewicz chce być dowcipniejszy od Słowackiego, budując sceny na zasadzie ilustracyjnego „i rzeczywiście”. Jak w przekazie opisu kształtu głowy Anieli („Jak owe jaje, w którym kiedyś Loda — Powiła syna bogu łabędziowi”), ilustrowanym wniesieniem na scenę „strusiego jaja”. Jak w przekazie tego ironicznego dwuwiersza o romantycznych kochankach („I często widząc że na świecie źle tym — Z rozpaczy kończą tak jak Werter w Goetym”). ilustrowanym wejściem Hanuszkiewicza z czaszką w jednej, a pistoletem w drugiej ręce. Ale są też pomysły arcyzgrabne. Ironiczny dystans poety zawarty w scenach spod Baru i związanych z konfederacja refleksjach Hanuszkiewicz „załatwia” laikonikowym „baletem końsko-rycerskim” na małej obrotówce. Potraktował też baletowo, w dowcipnej grotesce tanecznej, cały duży, piękny poetycko fragment z dwoma gołąbkami, które zawiodły Beniowskiego do Swentyny: Daniel Olbrychski (bo on jest właśnie tym, pełnym szlacheckiego wigoru i nieco groteskowym Beniowskim) „na koniu”, wraz z tancerką Ewa Głowacka (Gołąb — w tej postaci reżyser połączył owe dwa gołąbki i Swenhjne) prezentują groteskowy taniec. W podobnym stylu jest też zrobiona scena walki Beniowskiego z Tatarami po przybyciu na Krym, czy późniejsza scena w pałacu Girei-khana (bardzo zabawny w tej roli A. Dzwonkowski). Wydaje się jednak, że Hanuszkiewicz nie wykorzystał w pełni tych możliwości, jakie dają groteskowo-romantyczne przygody Beniowskiego na Krymie.

Tu się zresztą kończy u Hanuszkiewicza Beniowski jako jednolita tekstowo i stylowo „beniowszczyzna” teatralna. Było w tej części może niekiedy trochę tak jak u tych poetów, co to „Kiedy straszną opisują burzę — To chmura piorun zostawia w cenzurze” — jak kpi Słowacki na początku Pieśni Trzeciej. Po prostu dlatego, że Hanuszkiewicz od lat przyzwyczaił nas do intelektualnej, artystycznej i ideowej agresywności swych dzieł scenicznych. Ale to co zrobił, ma smak i styl, jest wspaniałą zabawą i dobrym teatrem, zupełnie innej poetyce utrzymana jest część druga. Zbudował jej tekst Hanuszkiewicz w oparciu o pozostałe strzępy (co prawda dużej piękności) Beniowskiego, włączając postaci i fragmenty tekstów z Księdza Marka, Zawiszy Czarnego, Marii Stuart, Poemy Piasta Dantyszka, fragmenty listów poety (głównie do matki) oraz fragment z Czarnych kwiatów Norwida z jego relacją o ostatnim widzeniu się ze Słowackim i o śmierci poety. Nie wszystkie te fragmenty z zewnątrz mają artystyczne uzasadnienie (np. scena z Marii Stuart), inne — jak fragment z Księdza Marka — znakomicie podbudowują postać i tekst Księdza Marka z Beniowskiego; gra go pięknie, z siłą, choć trochę „obok” Beniowskiego Mariusz Dmochowski. Ale interpretacja ta mieści się w konwencji drugiej części, krańcowo różnej od pierwszej.

Skończyła się zabawa, zaczyna się rzecz serio. Tylko do tej „rzeczy serio” można było czerpać z częściowo jedynie wykorzystanych pozostałych Pieśni (wiele wspaniałych poetycko, głębokich refleksji, obrazów, inwokacji). I jest trochę z tą drugą częścią tak jak w autoironicznej uwadze Słowackiego o Beniowskim z Pieśni Siódmej: „Poemat mój szedł tak dobrze od początku — Kiedy był głodny — teraz kiedy popas — Zdaje się, że mu znów zabrakło wątku”. I jest też trochę tak, jak w autoironicznej wobec poematu i ironicznej wobec „Pana Tadeusza” uwadze w Pieśni drugiej: „Znowu błądzę — Jak Telimena, gdy wyszła na grzyby — A zbiera mrówki…?”.

Ale bądźmy sprawiedliwi: są i grzyby i mrówki, tylko oddzielnie. Są dwa przedstawienia. Oba znakomite. Spina je — trochę sztucznie — klamra ironicznego akcentu „Alleluja!” kończąca część drugą i — jednak fascynujące, wybitne — przedstawienie, o którym nabiera się apetytu na lekturę Beniowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji