Artykuły

Pędźmy!

Trzeba pamiętać, ale nie wolno chować urazy. Życie pędzi, nie da się go zatrzymać i otulić zamierzchłą historią.

Katarzyna Kubisiowska: Czemu Marlena Dietrich?

Iwona Bielska: Fascynuje mnie jako człowiek bardziej niż jako aktorka. Ko­bieta o niezwykłym, pogmatwanym ży­ciorysie. Podobnie jak Leni Riefenstahl — ona też miała bogaty, ale jakże inny ży­ciorys…

Riefenstahl sama zaoferowała Hitle­rowi usługi jako reżyser. Najpierw nakręciła Zwycięstwo wiary — dokument o dochodzącej do władzy Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników. Potem był Triumf woli o zjeździe NSDAP, dalej Olimpiada, o igrzyskach w Berlinie w roku 1936. Wszystkie te tytuły to dziś klasyka filmu propagandowego.

Mój syn Michał studiował na wydziale operatorskim w Berlinie. Studenci zaczy­nają tam edukację od obejrzenia Olim­piady, jako prekursorskiego dzieła opera­torskiego. Jej słynne wykopy przy skoczni w dal — sadowiła w nich kamery, by sko­czek zdawał się frunącym Ikarem. Na sta­dionie było 48 kamer — rewolucja w świecie filmowym. A potem, już po wojnie, przez politykę została pozbawiona głosu. Francuzi oskarżyli ją o bliską współpracę z nazistami, pogrążały ją zeznania by­łych jeńców z obozów koncentracyjnych — twierdzili, że zmuszała ich do udziału w swoich filmach.

Najpierw trafiła do aresztu, potem do za­kładu psychiatrycznego. A gdy była już na wolności, przez resztę ponadstuletniego życia chciała udowodnić, że jest nieprzeciętna. Pojechała do Afryki, by fotografo­wać plemię Nuba — albumy z jej zdjęciami to dzieła sztuki. W wieku 70 lat nauczyła się nurkować i kręciła podwodne filmy do­kumentalne. I przez całe życie z determi­nacją próbowała oczyścić się z zarzutu fa­scynacji nazizmem i Hitlerem.

W sztuce pt. Marleni, wystawionej w Teatrze Starym w Lublinie, zagrała Pani Marlenę, która za okupacji opo­wiedziała się przeciwko Hitlerowi. Występowała dla amerykańskich żołnierzy. Za swoją postawę zapła­ciła ogromną cenę — nie mogła już żyć w ojczyźnie. W Niemczech była persona non grata. W sztuce Dietrich i Riefenstahl spotykają się jako dziewięćdziesięciolatki. I rozliczają się ze swojej przeszłości.

Wyobraźnia autorki sztuki, Thei Dorn, każę spotkać się tym dwóm nieprzecięt­nym kobietom w dniu śmierci Marleny, w jej paryskim mieszkaniu. Obie despe­racko bronią swoich życiowych wyborów. O ile decyzje Leni wydają się racjonalne, o tyle wycofanie się Marleny z życia pozostaje tajemnicą. Była bardzo odważną ko­bietą i tak też myślę o jej zamknięciu się przed światem. Bo trzeba chyba wielkiej odwagi, żeby zdać sobie sprawę ze swo­jej słabości — w 1972 r., prawdopodobnie pod wpływem alkoholu, Marlena pod­czas występu spadła ze sceny i złamała kość udową. Wtedy na zawsze zerwała z dotychczasowym życiem, ze sceną, ale nie z piciem. Tego nie potrafiła albo nie chciała.

Wybór Marleny, jakże dla nas oczywi­sty — w czasie wojny śpiewała w cekino­wej sukience piosenki podtrzymujące na duchu amerykańskich żołnierzy — nie przysporzył jej tylko chwały. Część Niem­ców uważała ją za zdrajczynię, podczas występu w Berlinie obrzucono ją pomi­dorami, a jej grób bywa do dzisiaj dewastowany. Tymi dwiema kobietami życie miotało od ściany do ściany, a one mimo wszystko trwały.

Obie były też niewolnicami swojej legendy. Wkładały mnóstwo wysiłku, by ludzie zapamiętali je jako młode i atrakcyjne.

Każda w skrajnie różny sposób. Marlena przez ostatnie lata nie pokazywała się nikomu — nawet kucharz, który przynosił jej obiady, musiał zostawiać je pod drzwiami. A Leni ratowała się groteskowo dużą ilo­ścią botoksu.

Pani rozumie ten ich strach przed przemijaniem?

Z każdym dniem coraz bardziej.

Losy tych dwóch kobiet pokazują, jak artysta zależny jest od aktualnej polityki. Wielu europejskim reżyse­rom i aktorom historia zablokowała karierę lub doprowadziła do śmierci cywilnej. Pani też odczuła na własnej skórze, co mógł, a czego nie mógł artysta w PRL-u. Potem w stanie wo­jennym, kiedy odbywał się bojkot telewizji.

Pierwszy raz polityka zaingerowała w moje życie artystyczne, kiedy wice­minister kultury kazał przerwać produk­cję filmu Na srebrnym globie Andrzeja Żuławskiego. Jeśli pyta pani o bojkot te­lewizji, to w stanie wojennym był dla nas czymś oczywistym. Tylko nieliczni de­cydowali się współpracować z instytu­cją, która była kłamliwą, partyjną tubą propagandową. Teraz niestety tylko nie­liczni dokonują podobnego wyboru z po­dobnych przyczyn. Postanowiłam dołą­czyć do tego grona. A w ogóle myślę, że wszystko trochę spsiało. Spsiały stosunki międzyludzkie, życie spsiało. Przepraszam wszystkie psy za wykorzystanie ich do tak negatywnej refleksji.

Aż tak: życie spsiało?

Coraz więcej w nim strachu, lęku o bli­skich, coraz więcej chorób, coraz mniej rozmawiamy naprawdę, coraz więcej kła­miemy, udajemy. I ta bolesna — nie tylko dla mojego pokolenia — próba niszczenia autorytetów.

A jak było, kiedy zaczynała Pani u schyłku lat 70. występować na scenie?

Bardziej klarowna była hierarchia war­tości. Zresztą nawet przykre epizody, jak np. wyrzucenie mojego męża z funkcji dy­rektora Teatru Słowackiego przez władzę ludową, w krótkim czasie zamieniały się w sukces. Zostaliśmy przygarnięci przez Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze Stu i tam Mikołaj zrobił kilka spektakli, które grali­śmy przez lata przy uwielbieniu publicz­ności w całej Polsce. Myślę tu np. o Opi­sie obyczajów ks. Jędrzeja Kitowicza czy Scenariuszu dla trzech aktorów  Bogusława Schaeffera, które to przedstawienie jest swoistym fenomenem, bo panowie — Mikołaj i Andrzej Grabowscy oraz Jan Peszek — grają je po dziś dzień od ponad 30 lat. Byłam wtedy świeżo upieczoną matką i to było dla mnie najważniejsze, wszystko inne było mniej istotne.

Naprawdę?

Jasne. Która rola, nawet niesamowicie zagrana, ma jakikolwiek wpływ na cokol­wiek?

Ma chyba wpływ na spełnienie zawodowe.

Tak, ma. Rzeczywiście znam parę osób, które pod wpływem naszych spektakli podjęły ważne decyzje życiowe, np. zostali aktorami. Pamiętam też kobietę, która zaczepiła mnie na ulicy i dziękowała za Opis obyczajów, dzięki któremu, jak twierdziła, przetrwała trudne chwile na emigracji.

Zagrała Pani role nie do zapomnie­nia w Królowej i Szekspirze, Niewinie, Factory 2… Wystę­powała Pani u Wajdy, Miśkiewicza, Lupy…

…Grabowskiego! To, że zagrałam kilka dobrych ról i dostałam trochę nagród, nie daje mi prawa do poczucia wyjątkowo­ści. Czy to ma jakieś znaczenie? Przecież dzisiaj ludzie, którzy przychodzą zdawać egzaminy na reżyserię, nie wiedzą, kto to był Konrad Swinarski. Jak byłam bardzo młoda, chciałam być wyjątkowa, niety­powa i oryginalna. Studniówkę spędziłam nie na tańcach, lecz z koleżanką w klasie. Słuchałyśmy muzyki poważnej.

No rzeczywiście…

Koleżanka mieszka teraz w Nowym Jorku i jest nadzwyczajnym naukowcem w klinice onkologicznej — prowadzi ba­dania nad lekiem na raka. Aktorstwo za­częło się dla mnie w liceum. Pisałam sce­nariusze do okolicznościowych akade­mii, brałam w nich udział i pamiętam, że spodobał mi się ten rodzaj kontaktu: głos ze sceny — widownia. A później, już po stu­diach w krakowskiej PWST, wszystko potoczyło się jakoś tak normalnie. Grałam w filmach, dużo w teatrze, urodziłam syna i nastąpiła naturalna przerwa.

To był dobry czas?

Wspaniały! Bardzo lubiłam być mamą. Nie znam żadnych ciemnych stron ma­cierzyństwa. Może dlatego, że nasz syn był pogodnym, niesprawiającym kłopo­tów dzieckiem. Jest taki zabawny epizod w jego dzieciństwie, który doskonale go charakteryzuje. Jako 6-latek Michał wziął udział w Zakopanem w wyścigu kolarskim dla dzieci. Startowało ich 74. On do­tarł na metę dobrą chwilę po wszystkich. Rozglądał się wokół, wcale się nie śpie­szył, dostał wielkie brawa. Pytamy: „Mi­siek, dlaczego tak wolno jechałeś, zatrzy­mywałeś się, gadałeś z ludźmi?”. On na to: „Ja pędziłem!”. Żył w przeświadczeniu, że wyścig wygrał, bo dostał brawa. Ta jego odpowiedź weszła w nasze życie. Gdy pi­sał maturę, na esemesa z pytaniem „Jak poszło?” odpisał: „Pędziłem!”. Dyplom za zajęcie 74. miejsca w wyścigu kolarskim zdobi ścianę w naszym domu.

Pozazdrościć życiowej mądrości.

Wie, czego chce. Gdy dwa razy nie do­stał się na studia w Polsce, zdecydował, że będzie próbować w Berlinie. Mówiliśmy: „Misiek, ale ty nie znasz niemieckiego”. „To się nauczę”. Zdał, skończył, pracuje w zawodzie. Widzę, że ludzie lubią z nim pracować. Widziałam go raz w akcji na planie: jest uroczy. Nie denerwuje się i nie wrzeszczy. To są prawdziwe sukcesy w ży­ciu.

Są!

Z życiem dobrze jest być pogodzonym. Myślę, że nie oczekiwać, nie mieć wiecz­nych pretensji do świata, nie domagać się bezpodstawnego uznania — to wielka za­leta. Chciałabym taką postawę widzieć jako naszą narodową cechę, w opozycji do tej, która ciągle domaga się uznania na­szej wyjątkowości, lansowania tezy, że je­steśmy wielcy i nieskazitelni, bohaterscy i niedocenieni przez zły, niesprawiedliwy świat. Nie rozumiem patriotyzmu wyraża­jącego się tylko w wielkich słowach.

A w małych?

W małych to jest dla mnie przestrzega­nie na co dzień konstytucji, chodzenie na wybory, niepalenie plastiku i opon w pie­cach, niewyrzucanie śmieci w lesie, zbieranie psich gówien itp., itd. Słowem, dba­nie o najbliższą ojczyznę. I trzeba myśleć. I nie dawać sobą manipulować… Ale to już chyba coraz trudniejsze, ponieważ poziom edukacji w szkołach jest coraz nędzniej­szy… Te testy i testy.

W moim łódzkim liceum miałam dwie profesorki — polonistkę i historyczkę — które wywarły na mnie ogromny wpływ. Polonistka, wtedy wydawało nam się, że ma ze sto lat, nosiła dwa różne buty, do których zakładała dwie różne skarpetki. Była cudowną osobą, niektóre jej powiedzenia pamiętam do dziś. Kole­żanka usprawiedliwiała się: „Pani profe­sor, ja wiem, tylko nie umiem tego powie­dzieć”. Ona: „Jak nie umiesz powiedzieć, to znaczy, że nie wiesz. Tylko myśl wypowiedziana jest wiedzą”. Powtarzała: „Pa­miętajcie, od wzniosłości jest tylko krok do śmieszności”. I przestrzegała nas przed nadużywaniem zaimków rzeczownych…

A historyczka mówiła: „Mogą mnie za­mknąć, powiem wam prawdę o Katyniu”. Więc taką wiedzę czerpałam ze szkoły w latach 60.

Poza tym miałam mądry i różnorodny dom.

W jakim sensie różnorodny?

W takim, że o ile rodzina ze strony taty miała korzenie czysto polskie, o tyle od strony mamy była międzynarodową mie­szanką. Prababcia była Niemką. Przyjechała do Łodzi ze swoim ojcem, który wybudował tam fabrykę włókienniczą. I w Łodzi prababcia poznała męża — Rosja­nina, ponoć adiutanta cara. Pradziadek po­chowany jest w Łodzi na cmentarzu pra­wosławnym.

Czyli Pani pradziadkowie to Niemka i Rosjanin.

Z tych rodziców urodziła się moja uko­chana babunia Ania, która następnie wy­szła za pół-Francuza. I o ile babcia Ania na co dzień mówiła po polsku, to zawsze liczyła po rosyjsku. Była przepiękną ko­bietą. Każdego wieczoru kręciła włosy na białku: na palcu robiła kręciołka, przypi­nała go spinką, na głowę zakładała sia­teczkę i rano miała gotową fryzurę. Babu­nia dbała o siebie, zawsze była elegancka — długie paznokcie były zawsze czerwone.

Paliła papierosy przez szklaną, długą fifkę… Dziadek nie znosił dymu, więc gdy tylko wychodził do pracy, to babunia sia­dała przed piecem kaflowym, otwierała drzwiczki i wdmuchiwała tam dym z pa­pierosa.

Sprytnie.

Dziadkowie tworzyli komiczne mał­żeństwo. Babunia miała gest rozdawnic­twa, a dziadek był przesadnie oszczędny.

W ich domu było mnóstwo antyków. Ba­bunia zaznajomiła się z panią, której syn zbierał starocie, i sprezentowała mu trzy tulskie samowary. Dziadek mnie męczył: „Powiedz, wiesz, komu babunia dała te samowary?”. Ja: „A jakbym wiedziała, to co?”. Dziadek: „To pójdę, powiem, że ona jest chora na umyśle, i odbiorę”.

Trochę mu się nie dziwię.

Pewnie by tego nie zrobił… Ale dzia­dek potrafił do absurdu doprowadzić swoją oszczędność: gdy jechał autobu­sem w określone miejsce, to gdy wracał, tak długo czekał na przystanku, póki nie przyjechał ten sam numer boczny, wtedy nie musiał po raz drugi kasować biletu. Z Elą, moją siostrą, na Gwiazdkę kupo­wałyśmy mu ich cały bloczek. Ale sam się śmiał z tej swojej wady, wiedział, że to przesada. Jazdę na gapę — co też się mu zda­rzało — traktował jako rodzaj hazardu.

Proszę opowiedzieć więcej o rodzinie taty.

Kuzynka dziadka była szpiegiem, w Ber­linie została zdemaskowana i zgilotyno- wana. Natychmiast aresztowano całą rodzinę; to był rok 1942. I mój dziadek, który był kruczo czarny, z przesłuchania wyszedł kompletnie siwy. A jego córki zo­stały wywiezione na roboty do Niemiec. Babunia na starość, gdy słyszała coś po niemiecku, tak mocno zaciskała ręce, że ro­biły się sine. Ale nigdy nie wypowiadała złych słów. Czasem myślę, że związek Mi­chała z Niemką byłby dla nich trudny do zniesienia.

Sądzę, że moja otwartość na świat wzięła się z tej rodzinnej mieszanki wielokulturowej.

Jeszcze opowiem o wujku, bracie oszczędnego dziadka Juliana. Wujek miał trzech synów. Jeden był studentem SGH i zmarł na gruźlicę, drugi zginął w kampa­nii wrześniowej, a o trzecim na początku wojny słuch zaginął. Proszę sobie wyobra­zić, że wujostwo całe życie — tak ich zapa­miętałam — spędzali na pisaniu do Czerwonego Krzyża, do ambasad, do byłych obozów, do więzień na całym świecie, by się dowiedzieć, co się stało z ich synem.

Dowiedzieli się?

Ciąg dalszy tej historii jest taki: w la­tach 80. pojechaliśmy do Hamburga, gdzie Mikołaj reżyserował Emigrantów. Gdy wracaliśmy do Polski, bagażnik naszego auta koledzy z opozycji załadowali bibułą i książkami z drugiego obiegu — mieliśmy to wszystko rozkolportować. I tam była m.in. książka zatytułowana Katyń. Do dzisiaj trzęsę się na to wspomnienie: czy­tam listę pomordowanych i trafiam na na­zwisko wuja. Jest na liście, został zamor­dowany w Ostaszkowie. To był właśnie ten trzeci syn. Wujostwo nie doczekali tego momentu. A za życia do głowy im nie przyszło, by szukać go w Rosji, szukali wyłącznie po obozach niemieckich. Moja mama była ogromnie wzruszona, kiedy wręczyłam jej tę książkę.

I jeszcze jedna historia. Siostra babuni Ani wyszła za mąż za Żyda. Mama mó­wiła, że to był jej ukochany wujek. Które­goś dnia sąsiad doniósł Niemcom i wujek trafił do łódzkiego getta. Jego córka Dusia, kuzynka mojej mamy, codziennie jeździła zamkniętym tramwajem przez getto. Sta­wała przy oknie, jej ojciec czekał w umó­wionym miejscu i machali dyskretnie do siebie. Ale pewnego dnia go nie było. I ciocia Dusia też całe życie szukała po nim śladu. Bezskutecznie. Pamiętam, w Brze­zince rozpłakała się przy stojącym tam muzealnym wagonie: „Może tutaj tatusia przywieźli”…

Tyle polskich rodzin przeżyło podobne historie.

Ważne, żeby o tym pamiętać, ale waż­niejsze, żeby nie chować urazy, nie prze­żywać historii do tego stopnia traumatycz­nie, aby przesłaniała widzenie dzisiejszego dnia. Życie pędzi, nie da się go zatrzymać i otulić pewnie okrutną, ale zamierzchłą historią.

Co jeszcze jest ważne w życiu?

Ludzie: bliscy i przyjaciele. I zdrowie. I humor! Może on jest nawet najistot­niejszy? Nie należy się sobą tak strasznie przejmować. Jak mówi Leni Riefenstahl: „Z każdym rokiem coraz bardziej oddalasz się od faktów. Aż wreszcie stają się tylko czarną kropką na horyzoncie”. „Gównem mrówki” — dopowiada Marlena.

A przyjaźnie są istotne?

Bardzo. Mam wiele wspaniałych kole­żanek. Zanudziłabym panią wymienia­jąc wszystkie. Córka jednej z nich robi teraz karierę jako perkusistka w Stanach Zjednoczonych, gra m.in. ze Stingiem. Pani pytała, co jest ważne. To jest właśnie ważne: gdy naszym dzieciom układa się w życiu.

*

Iwina Bielska (ur. w 1952 r. w Łodzi) ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Po studiach związana z Teatrem im. J. Słowackiego, Starym Teatrem, Teatru Stu w Krakowie oraz Rozmaitości i Imka w Warszawie. Grała w filmach i spektaklach Mikołaja Grabowskiego, Krystiana Lupy, Pawła Miśkiewicza, Wojciecha Smarzowskiego, Andrzeja Wajdy, Petra Zelenki i Andrzeja Żuławskiego. W styczniu w Teatrze Starym w Lublinie odbyła się z jej udziałem premiera Marleni — sztuki wyreżyserowanej przez Mikołaja Grabowskiego, prywatnie męża aktorki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji