Artykuły

Bóg w brzuchu

W mojej sypialni wisi ikona świętych bliźniaków: Kosmy i Damiana. Przed zaśnięciem złapałam się na tym, że puszczam do niej oko i mówię: „żeby mi było bez koszmarów!”.

Katarzyna Kubisiowska: Święta, które szczególnie Pani zapadły w pamięć?

Aleksandra Konieczna: Śmierć z przejedzenia. Mieliśmy z bratem po kilkana­ście lat. Upadliśmy po wigilii na kanapę. Otworzyliśmy okno. Miałam wrażenie, że umieram. Śmierć z przejedzenia. Ładnie. Co o mnie pomyślą? Było to całkiem serio. Strach, że nie wezmę następnego wdechu. Czyli początek mistyki. Wczesnej.

To się dzieje w Pani rodzinnym Prud­niku?

Tak, Prudnik. Dwanaście dań musowo, jak apostołów. Oczywiście wegańska dieta do pasterki. I pasterka dla wytrwa­łych. Albo w kościele pw. św. Michała w Prudniku, albo na klasztorku ojców franciszków, za miasteczkiem. Tę woła­łam, bo w lesie, na świeżym powietrzu, i aura historyczna, bo tam więziono kar­dynała Wyszyńskiego przed Komańczą w Bieszczadach. Ale dużo napitych. To mnie rozwalało.

Babcia i dziadek jeszcze, ubrana choinka kiedyś prawdziwa, z czasem sztuczna, fuj. Prezenty pod choinką, do­piero po jedzeniu, także dla kotów, psów, bo było ich sporo. I obłędna kutia babci Róży. Danie ze wschodu, bo chociaż Prud­nik, ale my przyszliśmy ze Wschodu. Więc ta kutia obłędna. Namaczana kilka dni pszenica i mak, dużo miodu, baka­lii, mandarynek. Słodka, a zarazem kwaskowata. Mam w ustach ten smak „na pstryk”.

Jak to było z tym Wschodem?

Moja rodzina mieszkała w powiecie Buczacz nad Bugiem. W1947 r. spotkali się w Prudniku, ziemie odzyskane, przed wojną Neustadt. Babcia była Polką, jej mąż Ukraińcem. Zakochali się i poślu­bili na Wschodzie. W Prudniku przyszło im żyć po wojnie. Niełatwe życie, zwłasz­cza dla niego. Polacy na Wschodzie wiele wycierpieli od Niemców, ale prawdziwą orgię przemocy zrobili Ukraińcy. Więc, jak dziadek tu przybył i padło po wódce „ukraińskie nasienie”, dom potrafił się zatrząść.

Babcia bardzo dobrze gotowała. Jej za­kwasy buraczane i przez to smak barsz­czu obłędnie wspaniały. Zakwasy z mąk: pszenicznej, żytniej i przez to białe barsz­cze i zalewajki, niemające sobie równych.

Pamięta Pani siebie z tamtego czasu?

Dziewczynką byłam grzeczną, pilną, „piątkową”. Ale też maskotką. Moja młodsza siostra zapytała kiedyś przy du­żym rodzinnym przyjęciu: „Robimy tak jak zawsze?”. „Czyli jak?” — zapytałam. „Że ty rozśmieszasz, a ja zmywam”. Sta­wałam na piecu, zakładałam na głowę białe rajtuzy, że niby warkocze, macha­łam nimi w prawo, lewo, i śpiewałam gło­śno: „Cebula staniała, za cóz ja se bende warkoce sprawiała / Za cóz ja se bende warkoce sprawiała!!!”.

Śmiali się? 

Śmiali. Lubiłam to bardzo. Rozbraja­łam wszystkie napięte sytuacje.

Poczułam wtedy, że mam coś, co działa, zawraca bieg rozmów: „Popatrz, popatrz na nią!”. Czułam się sprytna i skuteczna.

Wpływowa?

Tak. Ale kiedy zaczęłam dojrzewać, przestałam być grzeczna. Nocami czyta­łam poezję Leśmiana, Norwida, Brandsta­ettera… Do szkoły nie wstawałam, mamę wzywali. Chciałam sprawiać innym kło­pot. Snułam się po okolicznych lasach, wyobrażając sobie siebie jako podmiot li­ryczny czytanych wierszy. Z gałęzi krzyż sobie zbiłam, z białego kordonka uplo­tłam warkocz, taką kompozycję. Krzyż-warkocz nad łóżkiem sobie powiesiłam.

O!

Mieliśmy działkę, ogródki działkowe. Zaczęli je nocą pilnować, bo były kra­dzieże. Wiedziałam o tym i wymykałam się z domu kraść na ogródkach. Latarka, kalosze, wiadro przy łóżku. Już to widzia­łam: wiadro pełne truskawek sąsiada, łapią mnie, przed oblicze rodziców za­prowadzają. Nieludzki wstyd, rozkosz wstydu. Nigdy się nie udało. Nie złapali mnie.

Może i dobrze.

Pierwszy film w DKF w Prudniku. Od­wet Tomasza Zygadły. Ogromne wraże­nie. Po nim nie chciałam dorośleć. A po­tem, już w liceum, śp. prof. Andrzej Pa­jor rozbudzał w nas miłość do literatury i teatru. Nie było konstemy, gdy Miłosz dostał Nobla. W innych klasach poruta, popłoch polonistów, co uczniom powie­dzieć? Jaki Miłosz? A myśmy Miłosza znali. Profesor Pajor sam przynosił jego książki na lekcje. I zabierał nas do Kra­kowa, do Starego Teatru. Obejrzałam Wajdy Noc listopadową z Janem No­wickim i Teresą Budzisz-Krzyżanowską, Jerzego Jarockiego Ślub z Jerzym Radzi­wiłowiczem i Jerzym Trelą. Obłęd! Oni ukształtowali mój gust teatralny.

A kluczowe zdarzenia w Pani życiu?

Śmierć mojej prababci Julii Tchorowskiej z domu Kasjan. Prababcia mnie wychowywała. Oprócz mamy, oczywiście. Ale prababcia była w domu. Miała dla mnie bardzo dużo czasu, czułość i dotyk. Pamiętam zapach jej skóry. Lekko słodkawy. W tym roku, w lipcu, gdyby żyła, miałaby 130 lat. Wiedziałam, że jeśli kiedyś będę miała córkę, dostanie imię Jula, po prababci właśnie. I tak jest. Na dwóch przeciwległych ścianach mego salonu wi­szą „dwie Jule”. Prababcia i córka. Duże, pięknie oprawione.

A córka?

Los odmieniony. Odkąd jest na świę­cie, odtąd potrzebna jestem komuś na za­wsze. Czytałam gdzieś, że to się nazywa macierzyństwo egzystencjalne. Tak może być w moim przypadku. I jeszcze przej­ście na prawosławie. Wskutek objawie­nia. Brzmi efektownie, wiem. Ale taka prawda i proszę nie pytać o szczegóły. Proszę uwierzyć lub nie.

Proszę opowiedzieć więcej o tym prawosławiu.

Najpierw opowiem, co się zdarzyło w 1991 r. Wtedy pojęłam, że każda rola przychodzi po coś, w odpowiednim cza­sie, a na pewno nie jest przypadkiem.

Jestem świeżo upieczoną aktorką, gram matkę Marcela Prousta w Ach, Combray… w reżyserii Waldemara Matuszew­skiego w Dramatycznym. To adaptacja ostatniego tomu z Czasu odnalezionego. Marcel grany przez Jarka Gajewskiego, z łoża śmierci widzi swoją przeszłość, a w niej młodą matkę, Żydówkę. Jest tam piękna scena, jak do kościoła w Combray pod Paryżem wchodzi cała rodzina i ta matka, mimo że Żydówka, żegna się po ka­tolicku. Na próbie generalnej dyrektor Ma­ciej Prus wywołał mnie ze sceny i mówi: „Pani Olu, może to jest pani drogie, ale po co nam taka prowokacja?”. Ja: „Jaka?”. On: „Przecież pani kreśli prawosławny krzyż, a ona była Żydówką w katolickiej rodzi­nie”. Ja: „Kreślę prawosławny krzyż?…”.

Dzwonię do mamy. Mówię: „Prze­żegnaj się”. Ona: „Zwariowałaś?” Ja: „Mamo, przeżegnaj się i powiedz mi, w którą stronę krzyż się odwiesza”. Ona: „W lewo”. Ja: „A czemu ja to robię w prawo? Przez to mam teraz kłopoty w teatrze”. Ona: „Może jak myśmy cię z babcią uczyły, to jak odbicie w lustrze nas potraktowałaś?”.

Ciekawe, jak było naprawdę.

Może prawosławie upomniało się o mnie z jakichś innych powodów?

Jak je praktykuję? W Warszawie cho­dzę do cerkwi Marii Magdaleny. Ale dbam o to, by w katolickie Boże Naro­dzenie w moim domu była choinka, pre­zenty i zasiedli przy jednym stole ludzie sobie bliscy. Ale 7 stycznia sama idę do cerkwi. Przybywa w moim mieszkaniu obrazków świętych Kościoła prawosław­nego. Moja córka, która jest agnostyczką, wracając z greckiej wyspy Angistri, po­wiedziała do znajomego: „Muszę mamie na prezent kupić święty obrazek”. „A ile twoja mama ma lat? Czy to stara baba?” — zapytał znajomy, (śmiech)

Którego świętego lubi Pani najbar­dziej?

Paisjusza — to ważna głowa Kościoła prawosławnego, człowiek XVIII wieku. Mimo problemów zdrowotnych odda­wał się ascezie, postom, całonocnym czuwaniom, a za dnia przyjmował ludzi przychodzących do niego po rady — po­cieszał ich i wspierał w walce z proble­mami. Po jego śmierci, wśród jego rzeczy znaleziono karteczkę, na której było na­pisane, że on, mnich Paisjusz, przyjrzał się swojemu życiu i zobaczył, iż złamał wszystkie przykazania Boże, dopuścił się wszystkich grzechów i prosi o wyba­czenie i modlitwę, by Chrystus zmiłował się nad nim. A ja sama trafiłam kiedyś na modlitwę kontemplacyjną mnichów i od­ mawiam ją od wielu lat. Nazywa się hezychazm, czyli z greckiego spokój.

Katolicyzm nie był dla Pani wystar­czający?

Nie był. W mojej rodzinie katolicyzm był taki jak w większości Polski — rytu­alny, wydmuszkowy: w życiu codzien­nym w rozjeżdzie z tym, co jest w Biblii. Proszę spojrzeć, jaka różnica jest w samej architekturze: kościoły katolickie są strze­liste, jakby Bóg był poza zasięgiem czło­wieka — wysoko, ponad wieżami. A cer­kwie mają kopuły, które Boga wewnątrz utrzymują. Prawosławni wierzą, że Boga mają w brzuchu.

Pani ma Boga w brzuchu?

Mam. Bywają momenty trudne i czuję gniew. Ale Bóg nie przechodzi wtedy do innego brzucha. Nie muszę być grzeczna, żeby mieć Boga w brzuchu.

W mojej sypialni wisi ikona świętych bliźniaków: Kośmy i Damiana. Przed za­śnięciem złapałam się na tym, że pusz­czam do niej oko i mówię: „żeby mi było bez koszmarów!”, (śmiech)

Pani powiedziała, że każda rola przy­chodzi w odpowiednim czasie. Czy to samo dotyczy Kościelnej — granej przez Panią katoliczki — z Bożego Ciała Jana Komasy?

Znam sporo takich kobiet jak Ko­ścielna. I to nie chodzi wyłącznie o wiarę. Sama miałam moment w życiu, kiedy by­łam na najlepszej drodze do stania się Ko­ścielną.

Kiedy?

Miałam ortodoksyjny stosunek do kłamstwa, taki czarno-biały. Biel uzna­wałam za normę, czerń przekreślała wszystko, rozwalała mnie psychicznie, niszczyła zaufanie. Upadała konstrukcja, choćby to była wielopiętrowa wieża w Pi­zie, choćbym znała kogoś wiele lat i do­tąd miała wspaniałe relacje. Byłam eks­tremalna, nie miałam w sobie wyrozu­miałości dla błędu. Dla ludzi musiało być to męczące. Bo człowiek często jest słaby, zmęczony, wstydzi się, traci uważność i wtedy popełnia błędy. Wyzwaniem dla mnie było to, by odpuścić ludziom. Ale najpierw musiałam odpuścić sobie.

Jak?

Prosty przykład: moje spóźnianie się. Wystarczały sekundy, by narastało we mnie napięcie nie do zniesienia, związane z tym, że po drugiej stronie osoba poczuje się przeze mnie zlekceważona. W każ­dym razie obniżyłam wymagania wobec siebie i z automatu do innych. To proces, który zachodził we mnie przez ostatnie lata — z trzeciego levelu wygórowanych oczekiwań zeszłam na pierwszy. Chyba teraz ludziom żyje się ze mną lepiej.

A rola Igi Cembrzyńskiej w Jak pies z kotem, opowieści o rodzinie Kon­dratiuków? Reżyserem był Janusz Kondratiuk, który ten film nakręcił po śmierci brata Andrzeja.

Janusz doprowadził swój film do ostatecznej montażowej formy i zapadł w śpiączkę. Zmarł w październiku tego roku.

Filmowa Iga, żona Andrzeja, to kobieta, która nie radzi sobie z naj­prostszymi życiowymi sprawami, w tym z opieką nad ukochanym.

Ona też utemperowała we mnie orto­doksa, który myśli, że miłość to jest od­powiedzialność, a odpowiedzialność to jest miłość. Jeśli nie ma odpowiedzialno­ści przy miłości, to nie można tego uczu­cia uznać za miłość.

Bo jeśli ja kocham, to wykupuję recepty, a nie dokupuję wina, by się napić, a potem ułożyć piękną piosenkę z miłości dla miło­ści, wierząc, że w ten sposób uzdrowi się ukochanego mężczyznę. Natomiast nie mam żadnych wątpliwości, że Andrzeja i Igę łączył prawdziwie silny, miłosny związek. Nie ubrdałabym sobie jakiejś in­nej definicji typu, że to było współuzależnienie czy inny rodzaj toksycznej więzi. Ludzie lubią popsychologizować, wydaje im się, że mają ku temu narzędzia, włożą sobie do szuflady czyjeś życie, ponazywają i mają z głowy, czują się z tym tak bardzo mądrze. Dzięki filmowej Idze już nie my­ślę, że odpowiedzialność jest obligatoryjną częścią miłości.

Czyli?

Czyli, że ja nadal będę wykupować re­cepty (śmiech). Ale też wiem, że ci, którzy ich nie wykupują, potrafią być ludźmi mocno kochającymi. Kiedyś wpadła mi w ręce książka o codziennej medytacji dla kobiet, gdzie autorka pisze, że były dwie Marie przy Jezusie — Maria Magda­lena i Matka Boska. I Matka Boska zawsze wszystko załatwiała na czas, „wykupy­wała recepty”, była niezawodna, solidna, do końca pod krzyżem klęczała. A Maria Magdalena kręciła się koło Jezusa i, jak wracał zmęczony, to miała czas, by z nim posiedzieć, by z nim porozmawiać, by do­tknąć jego głowy, by posmarować bole­jące miejsca. Każda z tych Maryj inaczej niosła wsparcie. Polecenie autorki książki brzmi: wybierz świadomie, którą Marią chcesz być.

To jest coś, co mi zaczęło uświadamiać razem z rolą Igi Cembrzyńskiej, że warto czasem być Marią Magdaleną.

A w Ostatniej rodzinie rola Zofii Beksińskiej, żony Zdzisława, matki Tomasza?

I mnie, i reżyserowi — Jankowi Ma­tuszyńskiemu — zależało, by pokazać, że ona świadomie podjęła decyzję pod­dania się tym dwóm mężczyznom jej życia. Z tego powodu dostała bardzo wiele zła, ale też przyszło sporo profi­tów. Maria Turlejska, z którą się przy­jaźnił Beksiński, w korespondencji z nim gdzieś pisała słowa kierowane do niej: „Zosiu, jesteś świetną żoną, Zdzi­siu lepszej nie mógł sobie wyobrazić”. I ona odpisała w kilku słowach: „Bardzo mi jest miło, tylko, że uważam, że taka wielka osobowość jak Zdzisiek powinna mieć przy sobie drugą osobowość. A ja je­stem nikim, może najwyżej kulą u nogi, może mam tylko taki walor jako żona, że się nie skarżę, nie mam pretensji, jak pa­miętają o mnie, to dobrze, jak nie pamiętają, to też dobrze i jakoś życie leci”.

Skóra cierpnie.

A ja właśnie sobie sądzę, że to była wielka jej siła. Jak to przeczytałam, to zrozumiałam, że Zosia jest stoikiem — wierna filozofii dziś niemodnej wśród kobiet i mężczyzn pełnych oczekiwań, roszczeń, pretensji, że się należy także wieczna młodość.

Wieczna młodość zawsze kusi.

To labiryntowe zapętlenie: ma począ­tek, a nie ma końca poprawianie swojego wyglądu w gabinetach medycyny este­tycznej. I co to da? Aktorka, która popra­wia się za bardzo, traci pracę. Gdy dane mi było dostać się do kina polskiego, to zaczęłam grać role kobiet starszych ode mnie — i tak jest do dzisiaj. Jak ja bym się odmłodniła, to bym straciła robotę.

Pani zdaje się pyta, jak się czuję w swoim wieku? Tak, starzeję się. Im wię­cej pracuję, tym muszę więcej wypoczy­wać. Od czasu klimakterium wszystko słabnie, organy muszą się dłużej regene­rować. Już nie jestem Olą, tylko Aleksan­drą… (śmiech) Jak Aleksandra przesadzi ze zbyt długą jazdą autem albo z pracą dzień po dniu, to zaczyna boleć ją kręgo­słup, gorzej śpi, pękają jej paznokcie i czę­ściej płacze.

A jak Aleksandra radzi sobie z prze­mijaniem?

Wszystko odbywa się dokładnie o usta­lonym czasie. Późno zaistniałam w pol­skim kinie. Na Festiwalu w Gdyni, za sprawą Ostatniej rodziny, byłam po raz pierwszy w wieku 50 lat — i tak miało być. Odebrałam tam nagrodę za pierw­szoplanową rolę kobiecą Zofii, potwier­dzoną Orłem. Potem posypały się kolejne propozycje. Zaczęłam jesienią tego roku uczyć w Szkole Filmowej w Łodzi. To dla mnie bardzo ważne. Zaczęłam „oddawać” to, co umiem.

I piszę pierwszą książkę w życiu. Ty­tuł: Anyżowe dropsy, premiera wio­sną przyszłego roku. Rok z życia ko­biety, którą jestem. O czym? O otwiera­niu i zamykaniu oczu. W sensie dosłow­nym i metaforycznym. Oczy zamknięte — nieświadomość, zabawa. Oczy otwarte — świadomość, ciężar. Tak najprościej ujmując. Myślę sobie, że w ogóle dobrze, że to wszystko przyszło. Przecież kto komu gdzie i kiedy dał gwarancję na sukces, na bogactwo, na zdrowie?

Czy ktoś Pani powiedział, że będzie noszona na rękach? Mnie nikt (śmiech).

A jeśli sukces przychodzi, to wspaniale. Cieszę się nim jak mała Ola (śmiech). Bogactwo i trudy mojego dotychczasowego życia spływają teraz w moje role. Czy to nie jest piękne?

*

Aleksandra Konieczna (ur. 1965) była aktorką teatrów w Warszawie: Współczesnego, Dramatycznego, Rozmaitości. W 2004 r. debiutowała jako reżyserka. Ostatnio zagrała m.in. Zofię Beksińską w Ostatniej rodzinie, Igę Cembrzyńską w Jak pies z kotem i Kościelną w Bożym Ciele.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji