Artykuły

Da capo al fine

„Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej w reż. Wojciecha Kościelniaka w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku. Pisze Wiktoria Formella, członkini Komisji Artystycznej XI Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej i Europejskiej „Klasyka Żywa”.

„Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej w reż. Wojciecha Kościelniaka w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku. Pisze Wiktoria Formella, członkini Komisji Artystycznej XI Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej i Europejskiej „Klasyka Żywa”.

Wojciech Kościelniak po raz czwarty sięga po Niech no tylko zakwitną jabłonie i udowadnia, że tekst Agnieszki Osieckiej może być bezkresnym źródłem inspiracji. Inscenizacja w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku to nowoczesne odczytanie, tym razem z herstoryczną nutą w tle. 


Scenograf nie podąża za didaskaliami (wspomina się w nich o olbrzymim lustrze, w którym miałaby się odbijać publiczność), lecz za genezą utworu. Jeden z największych teatralnych hitów PRL-u to połączenie piosenek (autorki i dawnych szlagierów) z materiałami publicystycznymi ukazującymi obyczajowość epok: wycinków prasowych, ogłoszeń, reklam i innych. Spoiwem jest gazeta, Mariusz Napierała wytapetował nią podłogę, ściany boczne i horyzont. Sprawia to wrażenie, jakby akcja toczyła się wewnątrz ogromnej, czarno-białej gazety. Perspektywę dopełniają projekcje Veraniki Siamionavej i Zachariasza Jędrzejczyka, oparte na myśleniu plakatowym, skrótowości i umowności. Stanowią przedłużenie opowiadanej historii i pozwalają budować równoległe plany (choćby wtedy, gdy na scenę zjeżdża wypełniona tiulem rama ekranu kinowego, za którym pojawią się bohaterowie powieści w odcinkach). 


W centralnej części szpalty znajduje się ramka na zdjęcia, w otworach zaś – nieruchome postaci, które są ożywiane przez Enterprenera. Najpierw niemrawo, mechanicznie wykonują pierwsze kroki, by po chwili porzucić papierową tożsamość i z impetem ruszyć na scenę. Zaś mistrz ceremonii stawia na komediowy sznyt: melonik, frak i charakterystyczna ekspresja – wszystko to przywołuje Charliego Chaplina. Metateatralna rama sprawia, że Enterprener staje się demiurgiem jarmarcznego widowiska. Jest wszechwiedzący, przedstawia postaci, komentuje ich działania, kieruje widowiskiem (choćby dźwiękowcem). Ze swadą nawiązuje kontakt z publicznością, prowokuje ją, ciekawie przy tym improwizując. Na scenie czuje się jak ryba w wodzie, reflektor czujnie śledzi każdy jego krok (światła: Katarzyna Łuszczyk). Nie dziwi więc, że sam bierze udział w wielu scenach – wtedy jego konferansjerska tożsamość ulega chwilowym przeobrażeniom (podobieństwo z Magazynierem z Lalki Kościelniaka w Teatrze Muzycznym w Gdyni jest nieprzypadkowe). Może to efekt finansowej kalkulacji, próba minimalizowania kosztów organizowanego przez niego widowiska? Wszak Enterprener nieustannie podkreśla finansowy aspekt swojej pracy („ja na tym zarabiam,/ ja złote, ja dolary,/ ja funty zarabiam”). 


Przede wszystkim Enterprener jest scenicznym reporterem czterdziestu lat historii Polski: począwszy od dwudziestolecia międzywojennego, przez czas odbudowy po drugiej wojnie światowej, plakatowy stalinizm, aż po odwilż i stabilizację. Wielka historia i wydarzenia społeczno-polityczne odbijają się w mikrohistoriach, jak rozdźwięki ideowe ukazane w formie miłosnego wyboru między Krysią traktorzystką a Zuzanną reakcjonistką. Upływający czas ukazuje historię jako karnawał repetycyjnej rytmiczności motywów. To korowód, w którym w kolistym zapętleniu uwięzione są stypizowane postaci. Pozorne metamorfozy to stosowne do nowych czasów zmiany nazw i przebrań marionetkowych figur. Między etapami, jak refren, powraca zwrot pełen nadziei: „niech no tylko...”, który w finale pozwoli zawierzyć słowom Jerzego Afanasjewa, że może rzeczywiście „świat nie jest taki zły”.


Spektakl ujmuje kreatywnością rozwiązań inscenizacyjnych. To triumf prostoty – na scenie, poza monumentalnym tłem, nie pojawi się zbyt wiele elementów. Najczęściej to wielofunkcyjne atrybuty, które przyjmują rozmaite odsłony. Nie mogło zabraknąć, charakterystycznych dla inscenizacji Kościelniaka, skrzyń: zsunięte tworzą podest witryny sklepowej, zaś rozsunięte i wzbogacone numerami, dają złudzenie wyścigów motocyklowych (zwłaszcza w połączeniu z dynamizującą je choreografią i goglami). Twórczynie i twórcy sięgają po rekwizyty: umowne, płaskie, jakby wycięte z gazety. Napierała bawi się ich formą i skalą: pojawia się to ogromna słuchawka telefonu, to niezbyt okazały warszawski Pałac Kultury i Nauki (Walczyk Warszawy). Mimo obecności różnych elementów budujących świat wizualny, nie odczuwa się przytłoczenia, tylko minimalizm. 


Duża w tym zasługa precyzyjnej kompozycji. Pierwsza, międzywojenna część spektaklu jest inspirowana estetyką brechtowsko-weillowskiej wodewilowości, wizualnym dziedzictwem ekspresjonizmu i kinem niemym, stąd pobielone twarze z przerysowanymi konturami oraz stroje utrzymane w ponurych barwach (gdzieniegdzie wzbogacone gazetowymi wstawkami; kostiumy: Kamila Bukańska). W drugiej zaś, powojennej części przedstawienia, ciała zyskują naturalny, rumiany kolor, a monochromatyzm ubiorów ustępuje miejsca pastelowym barwom. 


Sukces inscenizacji to zasługa również pozostałych osób. Trudno nie zwrócić uwagi zwłaszcza na drobiazgową pracę Mateusza Pietrzaka (i jego asystentki Zuzanny Midury). Każdą postać obdarzano zindywidualizowaną ekspresją, dopełniając rysunek typów rodem z komedii dell’arte: jest choćby rozerotyzowana, wygimnastykowana Mimi czy zamaszyście kroczący, skręcający pod kątem prostym Gość Który Płaci. Pietrzak jest mistrzem koncepcji, które urzekają prostotą. Choćby transowy pochód ku budce z winem albo scena z nieruchomym Gościem Który Płaci, obsługiwanym przez manekiny stające się jego przedłużeniem. Albo choreografia, w której postaci są złączone w uścisku i nie pozwalają uciec szamoczącej się Marii (scena przypomina nieco początek Chłopów w reżyserii Kościelniaka, choć z choreografią Eweliny Adamskiej-Porczyk). Mowa też o niemal tautologicznym ilustrowaniu szybko wypowiadanego tekstu czy elementów muzycznych (na przykład wykorzystywanych w danym momencie instrumentów). W pamięci zostaje też sensualna solówka Hazet czy scena z cytatami z filmów gangsterskich (uśmiercanie tańczącej Mimi, która powraca w innych wcieleniach). Zaproponowane rozwiązania nie są wyłącznie ozdobnikiem, poszerzają spektrum interpretacji. Równie intrygująca jest aranżacja muzyczna Mariusza Obijalskiego, dokonana na dziele Andrzeja Mundkowskiego: bazuje zarówno na skojarzeniach (to choćby sentymentalne nuty przy scenie kinowej), ale też oryginalnych interpretacjach (przykładem Tango milonga śpiewane przez Maniusię znacznie wolniej niż w oryginalnym tempie piosenki, do tego drżącym głosem, jawi się jako pieśń samobójcza. Albo Kiedy rano jadę osiemnastką jako muzyczna ilustracja komunistycznego terroru). Zasłużone laury należą się także Paulinie Zaborowskiej odpowiedzialnej za przygotowanie wokalne aktorek.


Kościelniak pozostaje wierny tekstowi Osieckiej. Wprawdzie dokonuje skreśleń, jednak z uwagi na kolażowy charakter utworu, nie traci na tym komunikatywność, a treść ulega kondensacji; otrzymujemy jeszcze bardziej porażający prawdą skrót. Być może pomysł jest podyktowany kameralnością inscenizacji. Oglądamy tylko siedem osób i są to wyłącznie kobiety. Co ciekawe, do castingu zapraszano aktorki i aktorów (planowano brak dublur), więc pomysł interpretacyjny skupiony wokół herstorycznej ramy ewoluował. Plotka głosi, że mężczyźni biorący udział w przesłuchaniach okazali się niewystarczająco dobrzy (z wyjątkiem jednego), dlatego wybrano żeńską obsadę. Kościelniak powierzył każdej z kobiet kilka ról. Wyzwanie jest tym większe, że nie zrezygnował z męskich postaci. Aktorki, częściowo ze stałego zespołu, częściowo wyłonione z castingu, świetnie radzą sobie z tym zadaniem i z musicalową formą (niektóre to absolwentki Studium Wokalno-Aktorskiego w Gdyni). Warto przywołać i zapamiętać ich nazwiska: Alina Chybalska, Michalina Dworzaczek, Anna Grochowska, Patrycja Jurek, Jowita Kropiewnicka, Maria Majewska, Zuzanna Midura, Katarzyna Pałka, Julia Pawlak, Michalina Przybyłowska, Aleksandra Rowicka, Joanna Sokołowska, Aniela Turkot, Matylda Wojsznis. Wyróżnić trzeba Jowitę Kropiewnicką, która ze świadomością teatralnego rzemiosła kreuje Enterprenera. Urzeka zawadiackość postaci. Trudno też nie ulec magii przyjemnego, niskiego, niebanalnego głosu aktorki. To przyjemność móc oglądać postęp, którego Kropiewnicka dokonuje na deskach Nowego Teatru. 


Słupskie Jabłonie to gratka dla fanek i fanów twórczości Kościelniaka: mnóstwo tu rozwiązań znanych z innych jego spektakli (choć niekoniecznie inscenizacji tego tytułu) czy autocytatów. Przede wszystkim jednak chwała mu za nadanie kultowemu musicalowi – owianemu sentymentalną mgiełką ramotki – nowoczesnego rysu. W tak pomyślanej inscenizacji lustro, w którym miała odbijać się publiczność, jest zbędne.   


 ***


Niech no tylko zakwitną jabłonie Agnieszki Osieckiej, reżyseria: Wojciech Kościelniak, drugi reżyser: Katarzyna Witkowska, muzyka: Andrzej Mundkowski, aranżacja muzyczna: Mariusz Obijalski, choreografia: Mateusz Pietrzak, opieka wokalna: Paulina Zaborowska, scenografia: Mariusz Napierała, kostiumy: Kamila Bukańska, reżyseria świateł: Katarzyna Łuszczyk projekcje: Zachariasz Jędrzejczyk, Veranika Siamionava; Nowy Teatr im. Witkacego w Słupsku, premiera: 15 marca 2025.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji