Artykuły

Wspólnota

G.E.N odsłania i podważa mechanizmy rządzące ludzką zbiorowością. Idąc za von Trierem, Jarzyna resetuje swoje teatralne doświadczenie, powraca do początków, szuka w aktorach i w sobie pierwotnej międzyludzkiej relacji.

Trochę pechowo dla TR Warszawa wyszło z tym przedstawieniem. Premiera odbyła się 17 lutego, nie byłem, znam tylko opowieści o wielkim aplauzie i widzach zajmujących każ­dy skrawek wolnego miejsca w trzech rzędach otaczających scenę w budynku warszawskie­go ATM, gdzie dotychczas grywano spekta­kle Krzysztofa Warlikowskiego, sporadycznie Krystiana Lupy, a także okazjonalnie niektóre poprzednie inscenizacje Grzegorza Jarzyny. Dzień później miała miejsce premiera Klą­twy Olivera Frljicia w Teatrze Powszechnym — i od tej pory głośno już było tylko o tym. Oglądałem G.E.N dwukrotnie w tygodniu po­premierowym i nie dostrzegłem kompletów na widowni. Odbiór przychylny, lecz bez prze­sadnego entuzjazmu, czasem też otwarcie wro­gie opinie. Tam aktorzy z Klątwy podkładają bombę pod katolicki Kościół i kołtuński gust, a tu Jarzyna i jego ludzie idą w mocne gesty i słowa, a jednak kryją się za konwencją. Nie warto patrzeć głębiej, łatwiej oskarżyć reży­sera o grzeczne uklasycznienie i schlebianie mieszczańskiemu samopoczuciu.

Teatr istnieje zawsze w szerszym kontekście, dlatego naiwnie byłoby wylewać krokodyle łzy nad widowiskiem Jarzyny, przykrytym przez Klątwę. A jednak nie potrafię pozbyć się myśli, że miesiąc wcześniej zgodnie, a nawet obraźliwie dla szefa TR, przemilczany G.E.N docze­kałby się choć cienia uwagi, na jaką zasługuje. Inna rzecz, iż akurat ten reżyser może w ostat­nich latach być do tego przyzwyczajony. Jego poprzednie przedstawienie — na nowo prze­pisani na polskie realia i nie tylko rodzimy fundamentalizm Męczennicy według drama­tu Mariusa von Mayenburga — wielu dawnych wielbicieli artysty określiło jako płaskie i in­fantylne, krytycy nie wahali się nawet nazy­wać fenomenalnie granej przez Justynę Wa­silewską bohaterki rozchwianą idiotką. Jakby za mało było w Męczennikach ideologii, jakby im przeszkadzało, że Jarzyna ucieka od arse­nału mocno zużytych środków teatru poli­tycznego, aby jak ognia unikać publicystyki. Tamtego spektaklu nie dało się zamknąć w mocno brzmiących hasłach, gdyż jego isto­ta tkwiła gdzie indziej. Męczennicy Jarzyny, w większym nawet stopniu niż sztuka niemiec­kiego dramatopisarza, mówili bowiem o świę­cie, z którego wyrugowano wszelkie wartości, ucieczką dla bohaterki stało się więc jedynie religijne szaleństwo.

Nie pierwszy raz Jarzyna dojrzał do tego, aby samemu sobie podstawić w teatrze lustro. Zrobił to już w Drugiej kobiecie według sce­nariusza filmu Johna Cassavetesa i znów ode­zwali się niezadowoleni. Że spektakl zatrzy­muje się na poziomie chwytów rodem z tele­noweli, że pokazując teatr od kulis, pozostaje na powierzchni. Że nietrafiony wizerunek bo­haterki i rozczarowujące rozwiązanie akcji. Prawie wszystko nie tak, może z wyjątkiem obsadzonej w głównej roli Danuty Stenki. Znów byłem w mniejszości, bo dostrzegałem w Drugiej kobiecie opowieść autobiograficz­ną, okazję dla reżysera, aby spróbować pogo­dzić się ze swym wiekiem, miejscem w życiu i w teatrze. Tak sobie bowiem myślę, że część nieporozumień związanych z ostatnimi pra­cami autora przełomowego sukcesu Bzika tro­pikalnego wiąże się z tym, że zrozumiał on upływający czas. Jarzyna jest z rocznika 1968, łatwo policzyć, które urodziny będzie miał za niespełna rok. No i Jarzyna nie udaje, że jest tym samym człowiekiem, który dwadzieścia lat temu słynnym spektaklem według Mister Price'a i Nowego Wyzwolenia Stanisława Igna­cego Witkiewicza podpalał lont pod ówczes­nym polskim teatrem. W Tęczowej Trybunie 2012 Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego sparodiowano Warlikowskiego jako klasyka i jednego z baronów polskiej reżyserii, co nie spodobało się zresztą niektórym jego aktorom. Myślę, że Jarzyna często bywa postrzegany podobnie. Jako ktoś, komu się udało i z wichrzy­ciela stał się nieomal konserwatystą, a zatem może zdradził dawne ideały. Łatwiej byłoby przecież wciąż widzieć w nim buntownika na każdą okazję, z wypiekami na twarzy czekać na to, jaki numer tym razem wytnie w swoim teatrze.

Jarzyna zawsze odznaczał się wielką spraw­nością warsztatową, czym już na starcie ka­riery dystansował kolegów. Teraz doszła do tego wiedza o sobie samym oraz chęć pozna­wania i rozumienia świata z innej niż dawniej pozycji. Nawet w nieudanym, bo zbyt konfek­cyjnie uładzonym, Nosferatu w warszawskim Narodowym artysta pokazywał, że najbardziej interesuje go budowanie światów równoległych. Sprawdzanie, gdzie się przenikają, jak dopełniają i czy możliwe jest na scenie osiągnięcie efektu filmowego. Opowiedzenie fabuły niepostrzeżenie stało się mniej istotne. W Męczen­nikach udało się Jarzynie — z wydatną pomocą wideoprojekcji zaprojektowanych przez Ro­berta Mleczkę — wejść w głowę bohaterki. Po­kazać jej oczami świat, który postrzega jako groźny, wrogi i zdeformowany. W dawnych swych spektaklach reżyser chciał budować szerszą perspektywę, analizować społeczne i polityczne przesilenia. Dziś też nie traci ich z oczu, a jednak jego perspektywa stała się nie tyle węższa, co bliższa. Dzisiaj Jarzyna mówi wyłącznie od siebie, we własnym imie­niu. Ponosi za to, co mówi, ryzyko, a mimo to nie waha się, aby samemu sobie rzucić „sprawdzam”, sprowadzić własny teatr do punk­tu zero, symbolicznie zacząć od nowa, mimo miejsca, w jakim się znajduje. Dowodem na to G.E.N — warto spróbować zrozumieć obra­ną w nim strategię.

G.E.N zaczyna się od gestu. Zainteresowa­ni wiedzieli oczywiście, że za tym przedsta­wieniem stoi szef TR Warszawa, ale w mate­riałach towarzyszących premierze trudno od­naleźć jego nazwisko. W programie, celowo sprawiającym wrażenie roboczego skoroszy­tu, nie ma też obsady, autora muzyki albo sce­nografii. Na ostatniej stronie jest za to alfa­betycznie ułożona lista nazwisk tworzących zespół G.E.N, wśród nich Jarzyna, kompo­zytor Jacek Grudzień, kostiumograf Anna Nykowska, autor plakatu Grzegorz Laszuk, współscenarzyści Krzysztof Rak i Szczepan Orłowski, reżyser światła Felice Ross, autor projekcji wideo Robert Mleczko. Jeszcze ak­torzy i wiele innych osób zaangażowanych w przedsięwzięcie. Od Edurne Azkarate do Agnieszki Żulewskiej — wszyscy na tych sa­mych prawach. Grzegorz Jarzyna chce opowiadać o wspólnocie i czyni to poprzez powo­łaną do tego wspólnotę. Ktoś złośliwy powie, że to jedynie manifestacja, ale nie będzie miał racji. Za tą decyzją idą fundamentalne dla zbudowanego także w oparciu o improwiza­cje widowiska konsekwencje.

Z początku mówiło się, że TR Warszawa szykuje teatralną wersję scenariusza Idiotów Larsa von Triera. Film pochodzi z roku 1998 i stanowi najbardziej wyraziste przeniesienie w praktykę manifestu Dogma 95, stworzone­go przez von Triera wraz z grupą wpatrzo­nych w niego twórców. Przypominać jego za­łożeń nie warto. Powiem tylko, że mając Prze­łamując fale i Melancholię za arcydzieła, tego akurat filmu szczerze nienawidzę. Odrzucił mnie już przy pierwszym zetknięciu. Zdecy­dowanie bliżsi od tytułowych bohaterów wy­dali mi się ci wszyscy przedstawiciele zohy­dzonego konformistycznego społeczeństwa, których obłudę chce obnażać darzona przez reżysera sympatią grupa. Idioci byli utworem sprytnie skonstruowanym, aby wywołać z gó­ry założony rezonans. Jednak wręcz ordynar­nym w swym założeniu niby to mizantropijnego ataku na rządzące Europą społeczne reguły. Lars von Trier jawił się w tym filmie niczym koncesjonowany anarchista, dbający, aby jego bunt oraz bunt bohaterów sprzeda­wał się jak najlepiej i był jak najbardziej fotogeniczny.

Tyle że G.E.N to nie Idioci, choć zaczerp­nięto z nich pomysł wyjściowy oraz niektóre sceny. Nawet jeżeli we fragmentach spektakl czerpie z filmu duńskiego reżysera, prowadzi do całkiem innych wniosków. Nie ignoruje faktu, że od premiery Idiotów minęło dzie­więtnaście lat, zatem ich przywołanie w skali jeden do jednego nie ma dziś najmniejszego sensu. Bunt znaczy coś innego, spowszednia­ły nam zachowania wówczas uważane za od­stępstwo od normy. Poza tym łatwo wyszydzić społeczeństwo, mówiąc za Sartreem „piekło to inni”. Jarzynę mniej obchodzi to, co poza sportretowaną w spektaklu grupą. Bardziej reguły rządzące tą zbiorowością, napędzają­ce ją mechanizmy. Spoza grupy jest Kosma (Cezary Kosiński), który pojawi się, by stwier­dzić, że do dawnych towarzyszy broni po­wrotu nie ma, skoro raz się odeszło; Lech Łotocki, ojciec Ursusa i Magdalena Kuta w ro­li dziennikarki Polskiego Radia, próbującej uczynić z praktyk samozwańczych prowoka­torów niemalże egzotyczną ciekawostkę.

Jarzyna zachowuje antynomię między bo­haterami a światem zewnętrznym, ale ów świat widzimy tylko w filmach dokumentujących kolejne akcje członków grupy. Jest zatem happening z udawaniem bezdomnych w centrum handlowym, jest zakłócanie mszy w kościele, gra w ślepą na warszawskiej ulicy, obsikiwanie podłogi w salonie matki. Oglądamy te filmiki wraz z postaciami scenicznymi i cza­sem trudno nam ukryć zażenowanie. Tyle że im na scenie również. W dodatku każdy numer zostaje potem omówiony i oceniony jak w podrzędnym talent show. G.E.N uderza więc mocno, ukazując bunt, który się prze­żył, przeobraził we własną karykaturę. Stra­cił moc, ale dla postaci z przedstawienia stał się jedyną ucieczką. Mimo że są infantylni, że ich działania wydają się sztubackie, łatwo nam ich zrozumieć i rozgrzeszyć. Cóż z tego, że bywają śmieszni, skoro świat za ścianami stał się nie do zniesienia.

Jarzyna nie zatrzymuje się jednak na tej dość oczywistej konstatacji. Badając mecha­nizmy rządzące wspólnotą, cały czas ją pod­waża, szuka słabych ogniw, często bezcere­monialnie ośmiesza. Ursus Dobromira Dymeckiego pozuje na Steve’a Jobsa, ale jedyne, co potrafi, to tania prowokacja. Johnny Pawła Smagały ochoczo ściąga spodnie, bo przecież szef chciał ich wszystkich po kolei „wyru­chać”, więc do dzieła. Adam Rafała Maćko­wiaka — trochę mentor grupy — spełnia się w objaśnianiu świata i ocenianiu innych, ale niewiele z tego wszystkiego rozumie. Jutta Natalii Kality z Jackiem Sebastiana Pawlaka szukają „nowej energii”, przekonując się o włas­nej wspaniałości. Tippi Magdaleny Koleśnik demonstracyjnie epatuje seksualnością, ale to tylko obrona przed własną bezradnością. Zresztą właśnie bezradność łączy wszystkich. Jarzyna drobiazgowo — z pomocą oddanego ze­społu aktorów — pokazuje, że wspólnota w daw­nym tego słowa rozumieniu jest dziś niemoż­liwa. Że wszystko, o czym się mówi, trzeba sprawdzić, do wszystkiego podejść z nieuf­nością.

G.E.N przygląda się z bliska antysystemowym pozom. Lars von Trier w Idiotach się ni­mi zachłystywał, Grzegorz Jarzyna natomiast z wyrozumiałością i niekłamaną sympatią wo­bec bohaterów sobie z nich pokpiwa, wątpiąc w ich znaczenie. Spektakl powstawał podczas prób drogą improwizacji, a jednak myślę, że to jedna z najbardziej osobistych prac reżyse­ra. Przez lata podkreślał on rolę teatralnego zespołu, ale z czasem zaczął działać coraz bar­dziej samotnie. Teraz powraca do wspólnoty, tworząc przedstawienie we wspólnocie, o wspól­nocie i przeciw wspólnocie. Taki jest para­doks projektu, w którym po raz kolejny naj­bardziej przegląda się on sam.

Próbuje również powrócić ze swymi akto­rami do punktu wyjścia. Mimo że wykonaw­cy tworzą tu pełnoprawne role, G.E.N chce odbudować w teatrze pierwotne relacje. Po­patrzeć na aktorów jak na ludzi, którzy je na­wiązują, kazać im zdjąć z siebie aktorstwo. Trochę to wszystko gra, bo całość odbywa się w przyjętej konwencji, tkwi w iluzji, a for­mę nadaje jej światło precyzyjnie ustawione przez Felice Ross. Tak czy inaczej jest coś po­ruszającego w tym, jak dojrzały twórca zdej­muje z siebie swój teatr, niejako ogołaca się z doświadczenia, powraca do początków. Nie boi się o oskarżeń o pretensjonalność, próbując nadać ostatniej części widowiska charakter kontemplacyjny. Oto bohaterowie wprowadza­ją się w trans w rytm muzyki mosiężnych gongów, wygrywanej przez Michała Litwińca. Chodzi o coś, co Ursus nazywa „poczuciem bycia — JA JESTEM”. Brzmi to groteskowo, zazwyczaj na podobne działania reaguję spa­zmatycznym śmiechem. Tym razem jednak i na mnie podziałało, gdy zobaczyłem, jak bar­dzo Jarzyna idzie pod prąd oczekiwaniom wobec siebie i jak wielkim zaufaniem darzą go aktorzy. Łatwo wykpić ów performans, ale dużo ciekawiej odkryć w nim kolejne osobi­ste wyznanie artysty. Kiedy świat balansuje na krawędzi, o wszystkim mówi się wprost, można spróbować uciec w inną rzeczywistość, nawet gdy w oczach niektórych ryzykuje się śmieszność.

To jeszcze jeden znaczący gest Grzegorza Jarzyny, jeszcze jedno potwierdzenie, że obcy jest mu jakikolwiek koniunkturalizm. Spek­takle G.E.N różnią się od siebie filmami, a tak­że improwizacjami. Mam poczucie, że to jest projekt ciągle w ruchu. Warto do niego po­wracać, śledzić go, bo niewykluczone, że jesz­cze sprawi niespodziankę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji