Artykuły

Śmierć wyzwala

W Zbrodni i karze reżyserowanej przez Janusza Kijowskiego opowieści o życiu Marmieładowa i Swidrygajłowa to opowieści o banalności zła.

Dwa tomy, kilkaset stron drobnego druku. Szczegółowe opisy wnętrz, garderoby, przed­miotów. Psychoanalityczne refleksje postaci pierwszo- i drugoplanowych. Także narrato­ra. Gąszcz słów/znaczeń bardziej i mniej istotnych. Zbrodnia i kara Fiodora Michajłowicza Dostojewskiego, napisana w 1866 roku, jest ca­łością zamkniętą, doskonałą. Ale Zbrodnię i ka­rę można/należy też przeczytać przez doświad­czenia, emocje własne, przez swoje postrze­ganie świata-miejsca, czasu, akcji. I ludzi.

Powieść wielokrotnie była przenoszona na scenę. Z różnym skutkiem, jednakowoż zawsze zubożona. Janusz Kijowski po półtorarocznej pracy nad tekstem zaproponował trzy odnazwiskowo zatytułowane duodramy: Marmie­ładow, Swidrygajłow, Porfiry Piotrowicz. Łącznikiem koniecznym jest „rozszczepieńiec” Rodion Romanowicz Raskolnikow.

„W naszych czasach «współczucie» zostało zakazane nawet przez naukę… i tak już się dzieje w Anglii, gdzie panuje ekonomia kapi­talistyczna, że «współczucia» już nie ma. Szlus!” — mówi Marmieładow, pijak i degrengolada, do Raskolnikowa, studenta prawa i mordercy. Słowa te mogłyby paść zawsze i wszędzie. Tak­że w Polsce. Współczesnej Polsce.

Współczucie, empatia, pomocnictwo, bycie dla drugiego to — mimo wszelkich deklaracji wspólnotowych, tożsamościowych — zjawisko/towar raczej niezwykle deficytowy. Podobnie jak słowo, symbol, znak — Solidarność. Zbrod­nia i kara w inscenizacji Kijowskiego to opo­wieść o lichej kondycji etycznej człowieka. Eccce homo — oto człowiek. Ecce homo?…

Licha kondycja etyczna — straszne, niejedno­krotnie tragiczne, niekiedy zbrodnicze. Ale i nieoczywiste. Jak każde uogólnienie, ma cał­kiem spore migotliwe marginesy. Dla inności, odmienności — normalsi, pozbawieni dobrej woli, nie okazują zrozumienia. Bo to się w gło­wie nie mieści. Za to niekiedy lichota podpa­da pod kodeks karny.

Marmieładow kreowany przez Artura Sterankę budzi sympatię. Wbrew nazwisku, któ­rym złośliwie obdarzył go Dostojewski, wbrew wygadywanym głupotom, wbrew czynom niechwalebnym, wbrew alkoholizmowi i pijackim złodziejstwom. Portret namalowany przez Sterankę jest werystyczny. Kiedy się przewraca, to przewraca bezpodpórkowo (prawie). Zata­cza ze smutnym bezwdziękiem. Monotonne pijackie bujawki kontrapunktuje Steranko zda­niami wypowiadanymi serio: „Koniecznie trze­ba, żeby każdy człowiek mógł choć... dokąd­kolwiek pójść…”. Tyle dróg, a nie ma dokąd iść. Samotność bezwzględna: „Tego waszego kiwania głowami nie biorę sobie do serca”. Tak jest i basta.

W roli Steranki jest apoteoza człowieczeń­stwa. Ułomnego człowieczeństwa. Tak ułom­nego, że zakończonego zgonem. Ale nawet po śmierci Marmieładow uśmiecha się, gdy Ra­skolnikow wsuwa mu do kieszeni dziesięć ru­belków. Na flaszeczkę. A może i dwie. Na ko­lejne stakańczyki. I jakże tu takiego heroicz­nego pijaka nie lubić… Świetna rola, zagrana nieco w poprzek Dostojewskiemu.

Część druga spektaklu też kończy się nie­boszczykiem. Swidrygajłow (Grzegorz Jurkie­wicz) strzela sobie w łeb. Pan pełną gębą. Król życia, dżentelmen ze zużytej kliszy. Laseczka, cylinder, bogata szuba — atrybuty jaśniepaństwa. Jurkiewicz gra go powściągliwie, nawet z pewną dozą wyniosłości. Tak jakby wierzył w liczne, zmienne, samochwalebne, tylko nieco krytyczne samooceny owego bohatera. Z po­szczególnych zdarzeń/opowiastek wyłania się jednak postać marniutkiego formatu. W istocie Swidrygajłow prowadził życie niecne: karcięta, wojażyki, panienki, oszustewka, żyćko we­sołe, swidrygajłowe — kosztem innych, zwła­szcza kobiet. To, co odrzucił, uświadamia mu Raskolnikow: „Przecież pan to wszystko zmy­śla! Wszystko, żeby moją siostrę zdobyć i też ją ukatrupić… jak jaką lichwiarkę. Nie!”. Tak jak Marmieładowa zabiły/wyzwoliły pijane wyrzuty sumienia wobec córki Soni, tak Swi­drygajłowa pozbawiła życia pustka/okrucieństwo pozornie barwnego życia. I pogarda dla samego siebie. Palnąć sobie z rewolweru w gło­wę. Wspaniałe, niepiękne wyzwolenie przez śmierć.

Opowieści o życiu Marmieładowa i Swidry­gajłowa to opowieści o banalności zła. I zwykło­ści towarzyszącej mu śmierci. Skala zła jednego i drugiego mieści się w normach tego świata. Ale nijak ma do etyki Platona i nauczania Je­zusa. Ot, żyzń.

Część trzecia — Porfiry Piotrowicz. W typo­wym podziale zły/dobry policjant Maciej Mydiak (Porfiry) jest tym drugim: „Zawód sę­dziego śledczego — w istocie zawód wolnego artysty, nie sądzi pan? Już taki trefniś ze mnie”. I takim kreśli go Mydlak. Choć nie całkiem, w istocie sędzia jest człowiekiem bystrym, do­ciekliwym. Mydlak co pewien czas w poszcze­gólnych kwestiach, prawie żarcikach podszytych sadyzmem, podkreśla swoją wiedzę o zbrod­ni. Kot bawi się myszą, choć tak naprawdę ła­pami kruszy jej ciało przed pożarciem. Zmusza Raskolnikowa do przyznania się. Mysz w pułapce, mysz, która żyła w przeświadcze­niu, że jest nadmyszą, nadczłowiekiem. Mysz krzyczy: „Chciałem okraść lichwiarkę. A za­biłem dwie kobiety. To ja zabiłem tę przeklętą staruchę!!!”.

Raskolnikow (Dawid Dziarkowski) w mia­rę upływu czasu przedstawienia i czasu życia bohatera — dorośleje. Dorasta do Nietzscheańskiej konstatacji: „Człowiek jest c z y m ś, co pokonanym być powinno!”. Bo kimże jest człowiek? Pyłkiem, prochem, puchem, któ­rymi wiatr dowolnie pomiata. Czy jest, czy go nie ma — nieistotne. Światek i tak toczy się dalej bezkształtną bryłą zwaną społeczeń­stwem. Dziarkowski ładnie przebudowuje Raskolnikowa — studenta chudzinę — w nadczłowieka, którego wolna wola nie zna żadnych ograniczeń. Supermen zła pokonany przez racjonalnego policjanta. W finałowym mono­logu Raskolnikow mówi do ukochanej Soni, ukrytej gdzieś na widowni: „Banalna praw­da, jak jest zbrodnia — to musi być i kara”. Szkoda, że w XXI wieku ta prawda zrelatywi­zowana została do granic nieprzyzwoitości. Przyzwoitość też w zaniku. W dobie naszej wszystko jest możliwe — zło staje się dobrem, kłamstwo tzw. postprawdą. Raskolnikow roz­walił siekierą czaszkę odrażającej, bezwzględ­nej, nieludzkiej lichwiarce. Dobry uczynek? Nie, absolutnie nie. Powędrował na zsyłkę i miał to szczęście, że nie budowano jeszcze Biełomorkanału.

W olsztyńskiej Zbrodni i karze występu­je tylko czterech wymienionych aktorów. Plus tajemnica na widowni. Spiritus movens działań i zaniechań wszystkich antybohaterskich bohaterów jest Kobieta. Piękna Sonia, ukochana Raskolnikowa, która prostytuuje się dla zaspokojenia alkoholowych potrzeb tatusia Marmieładowa: „Własną rączką od­liczyła trzydzieści kopiejek, wszystko co mia­ła, wziąłem. Alfonsem byłem”. Są jeszcze matka i siostra Raskolnikowa. Materialnie nieobecne na scenie, fizycznie obecne na widowni. Nie­które monologi, także finałowy, Raskolnikow zamknięty punktówką wygłasza wprost do nich. Do kobiet niewinnych i czystych jak Sonia. Czysty feminizm… I bardzo dobrze. Rozmowa o wyższości kobiety nad mężczyzną jest konieczna i nieunikniona. Bez ględzenia o tzw. równouprawnieniu. I to jest jedyny jas­ny akcent tego mrocznego przedstawienia. Zasady zabite, zło wszechobecne, ludzie po­mordowani, nic tylko się samemu obwiesić! Albo zawierzyć Kobiecie bez zastrzeżeń i gry­masów. Taka postawa/ideologia. Jestem za.

Odbiór spektaklu utrudnia scenografia, orga­nizacja przestrzeni. Scena Kameralna olsztyńskiego teatru jest niewielka; realizatorzy zamarkowali na niej wszystkie pomieszczenia detalicznie opisane w powieści. Powstał labi­rynt. Kto na świeżo nie przeczytał Zbrodni i ka­ry, może nie nadążyć za zmianą miejsc i prze­wodnią nić gubić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji