Woody Allen... z macą i piosenkami
Sam nie mogę uwierzyć, że „Kurier” wkroczył już w dwudziesty rok życia na łamach P., ale to jednak najprawdziwsza prawda; faktów ukryć się nie da… Czy się zestarzał? Pewnie tak, niemniej stara się nie zaniedbywać swoich obowiązków; bywa tam, gdzie trzeba, nawet, jeśli musi w tym celu brnąć w mrozie i w zaspach, i robi, co trzeba, nawet, jeśli musi to robić z pewnym wyprzedzeniem. Bo weźmy na przykład kolędy. Wiadomo, że śpiewa się je dopiero od Wigilii, lecz jeśli parę dni wcześniej prosi o ich zaśpiewanie pan dyrektor Kord i sam w dodatku daje dobry przykład, nucąc wraz z chórem FN, to odmówić nie sposób. Nie pozwalała na to urocza atmosfera, jaka panowała w sali Filharmonii Narodowej na koncercie, na którym najpierw Konstanty Andrzej Kulka z właściwą sobie maestrią złożył hołd pierwszemu dyrektorowi Filharmonii Warszawskiej, Emilowi Młynarskiemu, przypominając jego — zupełnie dziś nie grywany i nieznany — II Koncert skrzypcowy, potem Kazimierz Kord poprowadził VIII Symfonię Beethovena, no, a później, kolędy — w opracowaniu na chór i orkiestrę, dokonanym niedawno przez Witolda Lutosławskiego.
Na estradzie świeciła dziesiątkami barwnych lampek prawdziwa choinka, śpiewanie rozpoczął a capella zespół tradycyjnie, na ludowo ubranych kolędników, wędrujących przez całą widownię z Jezusikiem, z gwiazdą betlejemską i bodajże z turoniem (zespół okazał się być chórem Podstawowej Szkoły Muzycznej im. Młynarskiego) — kontynuował śpiewanie chór przy akompaniamencie Orkiestry FN, na koniec zaś, gdy owacyjne brawa domagały się bisów, Kord poprowadził ponownie Gdy się Chrystus rodzi, prosząc jednak, by teraz wraz z chórem śpiewała cała sala. I śpiewała! Ja też. I wpadliśmy wszyscy w znakomity humor, gdy dyrektor Kord złożył wszystkim słuchaczom — w imieniu zespołu i własnym — „najserdeczniejsze życzenia imieninowe”, zamiast świątecznych… Poprawił się wprawdzie szybko, przywołany do świątecznej rzeczywistości życzliwym rozbawieniem, ale radosny, pogodny nastrój, jaki tą pomyłką spotęgował, pozostał; był to jeden z piękniejszych, bardziej wzruszających wieczorów, jakie przeżywaliśmy ostatnio w FN. Myślę, że takie koncerty z kolędami, choinką i wspólnym śpiewaniem powinny stać się w Filharmonii starannie pielęgnowaną tradycją.
Tak, jak tradycją są już sylwestrowe premiery Adama Hanuszkiewicza. I wprawdzie tym razem wymyślił sylwestrowy spektakl nie w Ateneum, jak dotychczas, lecz w Teatrze Studio, niemniej publiczność i tutaj nie zawiodła, wypełniając salę już nie do ostatniego miejsca, lecz dosłownie do ostatniego skrawka podłogi… Co obejrzeliśmy? Sztukę Woody Allena Zagraj to jeszcze raz znaną u nas dotychczas z prezentowanej przez TV wersji filmowej. Ani film zresztą, ani sztuka nie mogą w Polsce liczyć, tak przynajmniej sądzę, na równy oddźwięk co w Stanach, z tego prostego powodu, iż sytuacja życiowa nie pozwala nam na przesiadywanie w gabinetach psychoanalityków i drobiazgowe analizowanie seksualnych problemów, jako że mamy jeszcze parę innych spraw na głowie, a także i dlatego, że nie istnieje u nas — w każdym razie nie w tak znacznym stopniu — kult Humphreya Bogarta (dobrze chociaż, że przypomniano w TV Casablankę, młodszym widzom lepiej pozwoli to zrozumieć pewne odniesienia; mnie jej przypominać nie trzeba — gdy przed czterdziestu laty krążyła po naszych ekranach, obejrzałem ją w kinie bodaj jedenaście razy, czyli dokładnie tyle, ile bohater sztuki).
Wszystko to zresztą Adam Hanuszkiewicz wziął zapewne pod uwagę, przyrządzając tekst Woody Allena tak, by i dla Warszawy okazał się strawny, czyli przede wszystkim wprowadzając mnóstwo piosenek — doskonale znanych evergreenów, od Summertime i My Heart Belongs To Daddy — aż po New York, New York w efektownym finale. Zaczyna cały spektakl pamiętnym przebojem z Gospody świątecznej: White Christmas, który niedawno w TV pani Dziedzic z właściwą sobie niefrasobliwością zaliczyła do kolęd (!), a który Hanuszkiewicz z równą niefrasobliwością zaliczył… no, nie wiem do czego, w każdym razie śpiewające o „Białym Bożym Narodzeniu” panienki schodzą na widownię, i w rytm tej piosenki łamią się z publicznością… macą. Nowa tradycja łamania się w święta nie opłatkiem, lecz macą być może się przyjmie, ale chyba jednak na razie nie u wszystkich.
A potem? A potem jest zabawnie, jest doskonałe tempo, dowcipny dialog — choć na nasz gust i smak odrobinkę drażliwy (broni go Hanuszkiewicz w programie, jako odważnie przełamujący bariery zatęchłej, salonowej teatralności), są pomysłowo i dowcipnie rozwiązywane sytuacje, jest znakomita rola Gabrieli Kownackiej (wizualnie bardzo tu podobnej do Diany Keaton), która grała Lindę w filmie Woody Allena, jest wreszcie sympatyczny, pełen wdzięku, młodzieńczej spontaniczności i sporej siły komicznej Wojciech Malajkat w głównej roli skompleksowanego intelektualisty, zafascynowanego Bogartem i opętanego seksem. Niestety, jeśli idzie o obsadę, to plusy przedstawienia kończą się na tych dwu rolach, bowiem nie wszystkie pozostałe dziewczęta są tak atrakcyjne, jak tutaj być powinny, co do pozostałych panów natomiast, to wręcz brak mi słów.
W sumie — czy to dobra robota? Obawiam się, że nie. W programie Hanuszkiewicz pisze bowiem o Woody Allenie, iż „to on kiedyś powiedział, że jeśli po jego filmie człowiek poczuje się bardziej bezradny i bardziej samotny — to dobrze, to znak, że zrobił dobrą robotę”. Otóż myślę, że z Teatru Studio nikt nie wychodzi „bezradny i samotny”, lecz raczej wychodzi z zazdrością, że ten Malajkat to fajne ma życie: świetne mieszkanie, świetne drinki i płyty, świetne dziewczyny ładują mu się po kolei do łóżka, a on — choć wprawdzie trochę gamoniowaty, to przecież jednak wychodzi jakoś na swoje… Oczywiście, iż różnica wynika z innej osobowości Allena i Malajkata, z innego stylu gry, ale chyba i z tego, że nie żyjemy w Nowym Jorku, że nie mamy czasu roztkliwiać się nad sobą, i że naszego życia nie możemy wyłącznie sprowadzać do spraw seksualnych, jak bywa to u Allena, choć i u nas te rzeczy mają swe znaczenie. Dla nas zatem jakby odpada ta rzewna, melancholijna otoczka spowijająca komizm całej sztuki, a zostaje sam komizm. Allan w Zagraj to jeszcze raz ma problemy? Wolne żarty! Kordian — ten dopiero miał o czym pomyśleć!..