Gagi Mammy Agi
W repertuarze Teatru Wielkiego w Poznaniu znalazła są ostatnio nowa pozycja: "Viva la Mamma" Gaetano Donizettiego. Zawsze to miłe, kiedy repertuar rośnie, choć w tym przypadku przyjmuję ten fakt bez entuzjazmu. Głównie dla tego, że mam wątpliwości co do słuszności wyboru tej właśnie ramotki. Prawda, że ta muzyczna materia skrojona jest z talentem, a nawet posiada kilka uroczych fragmentów, jednak jest ona sklecona jakby w pośpiechu; według wypróbowanego i często używanego wzoru. A że Donizetti pozostawił nam kilka naprawdę znakomitych owoców swego pracowitego żywota, nie widzę powodów, by wkładać tyle sił i środków w reanimowanie żywych może półtora wieku temu tworów, które przecież już dawno wybrały się na zasłużony spoczynek wieczny.
Nie sądzę też że odgrzebano zleżałą "Mamuśkę" ze względu na libretto. Byłaby to decyzja chybiona z dwóch powodów. Primo: opera muzyką, a przede wszystkim śpiewem stoi, więc co mi po świetnie nawet skonstruowanym dramacie, jeśli nie ma czego słuchać? Lepiej pójść do "Polskiego" lub "Nowego" - tam przynajmniej tekstu tak bardzo nie zagłuszają. W operze zaś, jeśli muzyka interesująca, to libretto może być nawet tak bzdurne, jak w przypadku "Viva la Mamma". Czyli - secundo: wartością libretta też trudno uzasadnić ów powrót "Mammy" na scenę. Nie wiem, jaki był powód, ale czy muszę wiedzieć?
Z tego, co dotychczas powiedziałem wynika, że sztuka mi się nie podobała, z czego z kolei wnioskuję, iż będzie się ona cieszyła długo nie słabnącym powodzeniem. Byłoby dobrze, bo taki trud nie powinien pójść na marne. Wydaje się przy tym, że wykonawcy ról scenicznych sami się dobrze bawili. Tym bardziej było mi przykro, że nic mnie to wszystko nie brało. Nie rozśmieszył mnie widok jednego po drugim panów ubranych w damski strój Mamy Agaty, choć to i kawał basa i kawał chłopa; nie takie to odkrywcze, że dyrekcja nie ma forsy, a ludzie chcą zarobić; że primadonna stroi fochy, a "te drugie" chcą dogryźć i wygryźć; że orkiestra nie zawsze... itd, itp. Zdarza się i już. Żebym miał się tym przejąć, musiałbym się tego wszystkiego dowiedzieć z ciętego utworu któregoś ze znakomitych naszych satyryków. A tak - czas mi się dłużył, choć opera to krótka, dwugodzinna zaledwie.
Przypuszczam, że brak zaufania do siły oddziaływania tejże sztuki legł również u podstaw działania reżysera. Narobił on tyle wrzawy i tumultu na scenie, że już nawet brak dobrej dykcji u naszych solistów przestał odgrywać jakąś istotniejszą rolę; nawet nieskazitelnie wyrecytowany tekst zostałby tu zagłuszony. Czego tam nie było! Szarpanie się wzajemne, rzucanie kompozytorem o ścianę a koszem z bielizną o podłogę, zjeżdżanie zadkami ze schodów podczas śpiewana duetu i tym podobne mniej lub więcej subtelne gagi. Dla przykładu pokazujemy na zdjęciu, jak Krystyna Pakulska ujeżdża Andrzeja Kizewettera Można się uśmiać, ale me ma obowiązku. Nie twierdzę, że nie znalazłem tu niczego zabawnego. Tak, choćby ta scena ze sztucznym wojskiem. Dobre. Scenografia - natomiast zupełnie nie w moim guście. Pewnie w tej całej rupieciarni w pierwszym akcie chodziło o uzyskane efektu jakiegoś realizmu zaś w ładnie wymiecionej i wygładzonej scenie w drugim akcie - o zobrazowanie prowincjonalnego poczucia pękną, bogactwa, ładu i porządku Jakieś to jednak było szare-bure, mdłe, więc letnie, obojętne.
Jeśli zatem w ogóle odzywam się w sprawie wystawienia tej opery, to dlatego, że obiecałem redakcji oraz przez szacunek dla twórczego, pełnego zaangażowania wysiłku wykonawców, którzy dali z siebie wszystko, by jednak coś z tej sypkiej materii ukręcić. Pewne, że z nierównym skutkiem. Trudno przecież się spodziewać, by ta cała plejada stosunkowo młodych śpiewaków-solistów mogła już dziś dorównać w dziedzinie niezbędnej tu swobody wokalno-aktorskiej takim wygom, jak K. Pakulska, A. Kizewetter, Edward Kmiciewicz czy Władysław Wdowick. Ich doświadczenie sceniczne, obok oczywistego talentu komicznego (którego zapewne i pozostałym odtwórcom nie brakuje) sprawia że nawet mocno przeszarżowane momenty nie były u nich pozbawione jakiegoś naturalnego wdzięku. Nie wyodrębniam tutaj kwestii sztuki wokalnej, żeby nie nudzić wyliczaniem indywidualnych zalet i wad. Pamiętając natomiast, że rzecz dotyczy nie Teatru Wielkiego w Moskwie ani Met-Opery w Nowym Jorku, powiem tylko, że ogólny poziom zaprezentowany przez naszych śpiewaków okazał się całkiem przyzwoity. A i tak każdy wie że także tutaj jak wszędzie, są lepsi i gorsi, a Antonina Kowtunow to klasa (choć rola Corilli nie była chyba pisana z myślą o niej).
Winienem też oddać sprawiedliwość orkiestrze, ale zrobię to raczej przy innej, lepszej okazji. Wspomnę jeszcze, że sprawdził się Anton Gref, którego pierwszy raz obserwowałem w roli dyrygenta operowego. A jest to bardzo, chyba najbardziej odpowiedzialna rola Jednak żeby to, co się śpiewa na scenie było zawsze zgodne z tym co w kanale, trzeba dobrej woli po obu stronach rampy, co niniejszym obu stronom pod rozwagę przedkładam.