Fantomowe ciało teatru
"Pelcia, czyli jak żyć, żeby nie odnieść sukcesu" Joanny Szczepkowskiej w reżyserii autorki w Teatrze łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Marta Anna Zabłocka w serwisie Teatr dla Was.
To jest trochę tak, że po przeczytaniu tych wszystkich wywiadów z Joanną Szczepkowską, których udzielała skwapliwie na długo przed premierą jej autorskiego spektaklu "Pelcia, czyli jak żyć, żeby nie odnieść sukcesu", widz oczekiwał czegoś wielkiego. Kreatywnej polemiki z modnymi tendencjami teatru współczesnego, manifestu artystycznego, protestsongu lub dojrzałej krytyki środowiska. Spektakl w krakowskiej Łaźni Nowej powstawał bowiem w atmosferze skandalu podsycanego przez media. Równolegle w tym samym teatrze Krystian Lupa, wobec którego Szczepkowska zbuntowała się, pokazując pośladki w trakcie jego sztuki "Persona. Ciało Simone" (czym wywołała kilka lat temu niemało zamieszania), pracuje nad spektaklem ze swoimi byłymi studentami. Kilka teatrów odrzuca scenariusz "Pelci...", bo z aktorką-dysydentką nie chcą współpracować, a próby do spektaklu odbywają się przez jakiś czas w prywatnym mieszkaniu. Aktorka debiutująca w roli reżyserki enigmatycznie odpowiada na pytania o możliwe inspiracje autobiograficzne. Kto jednak liczył na spektakl-bombę, bardzo się rozczarował. Dostał teatr ładny i przyjemny, choć trochę mdły i nieświeży ze względu na swoją hiperpoprawność.
Historia Marty Morskiej (Joanna Szczepkowska) jest trochę śmieszna i trochę smutna. Starszej pianistce, niegdysiejszej gwieździe, "złotemu dziecku PRL-u" komornik zabiera fortepian. Artystka odgrywa tragikomedię, w której współczesne frustracje mieszają się z traumami przeszłości. Boi się wejść do kuchni, w której powiesił się Anioł Stróż, obserwuje tatusia-pajączka i mamusię-pajęczynę oraz szantażuje samobójstwem współlokatorkę, starą nauczycielkę Pelcię. Ta jest katalizatorem wszystkich lęków pianistki i symbolem jej życiowej nieporadności. Czy Pelcia istnieje, czy też jest marą-wspomnieniem, która zdominowała Martę - nie wiemy. Nie dowiadujemy się tego nawet po tym, gdy do jej mieszkania trafia zdesperowany Piotrek, początkujący muzyk, którego rozładowująca się komórka przyprawia go o utratę zmysłów.
"Pelcia..." jest w gruncie rzeczy spektaklem bardzo monotonnym. Brakuje w nim skoków napięcia, punktu kulminacyjnego, brakuje w nim... akcji. Na scenie niby coś się dzieje, Morska niby się wiesza, podekscytowany Piotrek niby krzyczy do telefonu i w krzyku tym szuka ratunku przed ogarniającą go beznadzieją, ale wszystko to nic. W tym spektaklu nic nie zaskakuje. Paranoiczny świat emerytowanej pianistki początkowo przypomina trochę artystowską wersję "Dnia świra", ale repertuar chwytów satyrycznych szybko wyczerpuje się i wskutek ciągłej repetycji żarty śmieszą coraz mniej. Albo przestają śmieszyć zupełnie.
Oczywiście, Szczepkowska chciała pokazać, że można współcześnie zrobić spektakl teatralny bez kiczowatych intermediów muzycznych, bez nieuzasadnionej nagości, negując poetykę krzyku i manierę sztucznej nadekspresywności. Bo można. Ale "Pelcia..." to spektakl sceniczny, nie zachowawczy Teatr Telewizji.
Dawno nie widziałam sztuki, w której aktor byłby tak daleko od widza. Marta gra najpierw przed ukrytą w zamkniętym pokoju Pelcią, a potem przed Piotrkiem. W sztuce tej brakuje miejsca dla publiczności, widz czuje się jak intruz. Szczepkowska napisała, wyreżyserowała i zagrała - dla siebie. Czwarta ściana stanowi nieprzyjemną barierę, szczątkowa zasłonka-kurtyna wisząca po prawej stronie jest materializacją tego metaforycznego konceptu. W spektaklu wszystko jest konwencjonalne i sztuczne, nic nie przekonuje. Muzykę trzeba sobie wyobrazić, niby-wódka i niby-papierosy, które pali Marta karmią wyobraźnię bohaterki, ale nie widza. Nie tłumaczą też tego kategorie satyry i pastiszu. "Pelcia..." to teatr fantomowy, wyreżyserowany z perfekcją rzemieślniczą, w której nie starczyło miejsca na duszę.
Szczepkowska w wywiadzie dla Gazety Wyborczej podkreślała, że jej spektakl ma być "czymś bardzo gorącym, na teraz, co będzie konfrontacją dwóch pokoleń, ale na dzisiaj". Rzeczywiście - konfrontacja Marty i Piotra jest interesująca, ale skrajnie nieautentyczna. "Młodzi" to nie tylko życie zapośredniczone przez telefon komórkowy i zdesakralizowany Liszt. Można odnieść wrażenie, że nawet w tym karykaturalnym, wyolbrzymionym obrazie współczesności reżyserce wymyka się esencja, którą próbuje nazwać, ale nie potrafi.
Ta sztuka ma potencjał - mogłaby być cichym i dyskretnym protestem przeciw teatrowi współczesnemu spod znaku Klaty oraz przeciw obrazoburczym performansom. Mogłaby być buntem - artystycznym wyciszeniem, niesubordynacją wobec panujących mód. Mogłaby być też aktualnym "koncertem na dwa pokolenia". Mogłaby, ale koncepcyjnie nie przekonuje. Artystycznie dzieje się niewiele. Nic nie przykuwa uwagi na dłużej. Trzeba spróbować inaczej - niekoniecznie też pokazując pośladki na scenie. Konstruktywna dyskusja nad formami artystycznego przekazu w teatrze jest potrzebna, ale musi być trzecia droga - trafiająca do obu pokoleń.
A tak to ot, mamy niegroźne rozmówki starszej pani ze zmorami przeszłości.