Łajdactwo w jednym stało domu…
Trylogia Aleksandra Suchowo-Kobylina, której ostatnią część, czyli Śmierć Tarełkina wyreżyserowała Izabella Cywińska, powstała w połowie XIX wieku. Wyszła, jak i reszta wielkiej literatury rosyjskiej, spod płaszcza Gogola. Suchowo-Kobylin, jeden z ulubionych autorów profesora Bohdana Korzeniewskiego, z którego przekładu skorzystała Cywińska, nie jest klasykiem przyswojonym w Polsce do tego stopnia, by operować cytatami z niego. Ale patrząc na współczesną inscenizację jego tragifarsy o dwóch ludziach w jednym, na makabryczny w swoim idiotyzmie i zdemoralizowaniu świat czynowników wszelkiego autoramentu, przychodzi do głowy właśnie Gogol. W Martwych duszach jeden jest tylko porządny człowiek, prokurator, ale i on, prawdę mówiąc, świnia. A Horodniczy w Rewizorze powiada, że bardzo, do pioruna, lubi być generałem!
W Śmierci Tarełkina jest i sędzia śledczy (jak wszyscy — świnia), i generał, który bardzo by nie lubił przestać nim być, a nade wszystko Tarełkin. Fałszywy jak gogolowski rewizor, tylko gorszy, bo fałszujący własną tożsamość z rozmysłem, na zimno i cynicznie. Tarełkin (grany przez Janusza Michałowskiego) to straszna szuja, istna kwintesencja łajdactwa. Wciela się w zmarłego sąsiada, Kopyłowa, żeby pozbyć się długów i zobowiązań, a przy okazji wyssać finansowo Generała (Marek Walczewski), którego kompromitujące dokumenty kradnie. W Rosji odmalowanej burą farbą, Rosji kołtunów i futrzanych czapek, Rosji mundurów urzędniczych i czerwonych od zimnych zakąsek nosów, w tej Rosji, która jest piekłem korupcji i matactwa, nie ma ludzi nieskompromitowanych. Symbolem tej Rosji jest nawet nie Tarełkin, który w końcu — zbytnio szarżując — wpada w pułapkę, ale cyrkułowy policjant Rasplujew (Marian Kociniak), który mając władzę śledczego, wszystkich jest gotów wsadzić do więzienia.
Suchowo-Kobylin rozwija metaforę wampira, oczywiście po swojemu groteskowo. Skoro bowiem Tarełkin to nie Tarełkin, tylko Kopyłow, albo i Kopyłow, i Tarełkin, znaczy wampir, wilkołak, odmieniec. W inscenizacji Cywińskiej poszukiwania wampira, który zmienia postać i przysysa się do ofiar ryjem ze ssawką, odbywają się coraz bardziej serio. Każdy może być wciągnięty w wampirzy spisek — na szczęście limes stanowi zagrożenie osobiste śledczych, obciążanych przez storturowane ofiary. Mechanizm polowania na czarownice znakomicie opisał w dwóch książkach Michał Komar — nie ma co powtarzać wniosków. Śmierć Tarełkina pokazuje te procesy w jarmarcznym lustrze satyry i groteski, oswaja rzecz śmiechem.
Niewesoły to śmiech, grzechoczący w uszach jak memento. Niewesoła jest satyra na zamroczonych wódką policjantów, otoczonych piramidami teczek. I urzędników, którzy na rozkaz walą jeden drugiego polanem w łeb. A nade wszystko obraz odradzającego się jak hydra Tarełkina, który z kolejnym nazwiskiem, kolejnymi referencjami i paszportem wypłynie jak ekstrement w innym mieście, w innym czasie. Będzie bruździł, kradł, szachrował, szantażował i żerował jak pluskwa — na możnych i na naiwnych biedakach. Bo motorem działania Tarełkinów jest nienawiść. Do wszystkich i do wszystkiego.
Tarełkin — bez peruki i sztucznej szczęki, wampir raczej mentalny — wywinął się z matni i rusza na łów. Przybliża do ekranu swą bezzębną gębę. I obiecuje, że teraz taki postęp zrobi, że się nie pozbieramy. To brzmi proroczo i niestety, aż nazbyt realnie. Tarełkinów z nowymi referencjami i legitymacjami u nas dostatek. Wszyscy aż się rwą, żeby nam tutaj postęp zrobić.